Skrawki pamięci

Jarosław Paśnik


    Skrawek pierwszy

    Spotkałem go leżącego na łóżku i czytającego Marqueza. Stara książka, PIW-owskie wydanie jeszcze z lat siedemdziesiątych, twarda płócienna oprawa, z żołnierzami nieznanej armii, staromodnymi samochodami i z rozpostartym nad nimi dużym sztandarem na okładce.

    - Wiesz, dlaczego zabrałem ją do szpitala? - spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem na twarzy. Popatrz na tego żołnierza na środku. Nieźle ktoś to wymyślił. Czytam i czytam, i cały czas zastanawiam się, dlaczego z jego głowy wyrasta drzewo.

    Miał 16 lat. Był wysokim, szczupłym chłopcem o długich, kruczoczarnych włosach. W jego oczach przemykały obrazy osady Macondo wyśnionej przez kolumbijskiego pisarza. Przyjęty z powodu nasilających się od kilku tygodni bólów brzucha, do których dołączyła gorączka, a od kilku dni także poranne bóle głowy. Wcześniej wielokrotnie bywał w innych szpitalach. Chorował często, długo i inaczej niż jego rówieśnicy. Miewał zapalenia płuc, zapalenia oskrzeli, a z uszu niejednokrotnie wypływała ropna wydzielina. Z materiału, który udawało się uzyskać po oczyszczeniu natrętnie pojawiających się w jego skórze czyraków, hodowano co rusz to inne bakterie, a ich nazwy czasami wprawiały w konsternację opiekujących się nim lekarzy.

    - Masz rzadko spotykane imię - powiedziałem. - Wiesz, z kim mi się kojarzy?

    - Nie musisz się wysilać - przerwał stanowczo, wprawiając mnie przy tym w lekkie zakłopotanie. - "Timur i jego drużyna". Wszyscy mi tak mówią, kiedy widzą mnie po raz pierwszy. Wcale nie jest mi z tym do śmiechu. Nie cierpię swojego imienia, ale przyzwyczaiłem się. Nie jesteś ani odkrywczy, ani jakoś specjalnie oryginalny.

    - Zrobię ci dzisiaj kilka badań z krwi, dostaniesz antybiotyk dożylnie i zobaczymy, co dalej. Muszę cię teraz zbadać - powiedziałem i wyciągnąłem stetoskop z kieszeni fartucha. Starałem się panować nad sobą i nie pokazywać, jak bardzo się we mnie gotowało. Mówił mi na "ty", łapał mnie za słowa, oceniał moje postępowanie. Bezczelny młody chłopak. Może to przez gorączkę - pomyślałem i w głowie zacząłem układać plan poszukiwań źródła jego kłopotów.

    - Kiedy będę mógł wyjść ze szpitala? Jak przestanę gorączkować? Za dwa tygodnie jest przedstawienie, w którym główną rolę gra moja dziewczyna. Obiecałem jej, że będę - mówił, wpatrując się we mnie usilnie i oczekując natychmiastowej deklaracji.

    - Zrobię wszystko, żeby tak się stało.

    - Puste słowa. Czy takiej drewnianej mowy uczyli was na studiach? Postaraj się, proszę - zmienił nagle ton na bardziej łagodny.

    - Nie możesz wymagać ode mnie cudów, Timur. Pozwól mi się zbadać - powiedziałem. Powoli uchodziła ze mnie wściekłość niczym para z czajnika po ujęciu gwizdka.

    Przez kilka kolejnych dni szalała wiosna. Był koniec marca, słońce świeciło mocno, miliony nabrzmiałych pąków na drzewach rozchylały się, łaknąc światła, zieleniała trawa, kwitły kwiaty na skwerach i w parkach, a z ziemi wychodziły niemrawe dżdżownice, które szybko stawały się łupem dla wygłodniałych ptaków. Ruchy przyrody wydawały się nienaturalne, zbyt pośpieszne, niedokładne, jakby po łebkach. Wszyscy chcieli przed czymś zdążyć, przed jakimś końcem albo hekatombą.

    Timur dostał lek na gorączkę, otworzył książkę i wrócił na chwilę do Macondo. Kilka minut później zasnął. Patrzyłem na jego niespokojny oddech. Powoli ogarniało mnie nieznane uczucie, coś pomiędzy niepokojem a strachem. Wszystko, co o nim dotąd wiedziałem, układało się w scenariusz filmu ze złym zakończeniem. Jeśli w badaniu laboratoryjnym pochodzące z jego krwi granulocyty nie odpowiedzą prawidłowo na test czynnościowy, to potwierdzi się rozpoznanie przewlekłej choroby ziarniniakowej. Będzie to oznaczało, że chłopiec urodził się z nieuleczalną chorobą układu odporności. Miliony krwinek białych należących do tego systemu tworzą nieprzebytą tamę dla atakujących zażarcie bakterii, wirusów i innych stworzeń. Gdy jednak jakaś grupa komórek nie jest w stanie dorosnąć, by przejąć rolę obrońcy, jaką dla niej rozpisał stwórca, wtedy w tamie pojawiają się wyrwy. Początkowo jest ich kilka, chory jeszcze całkiem dobrze sobie radzi, upada na chwilę, potem wstaje i idzie dalej. Z czasem jednak wyrwy stają się coraz większe, tama zaczyna pękać, upadki bywają coraz częstsze i boleśniejsze. Aż pewien upadek…

    Skrawek drugi

    - Niech pan, doktorze, to wszystko sam powie Tymkowi. Jemu można dużo mówić. Jest bardzo mądry na swoje szesnaście lat. Nie mówię tak, dlatego że jestem jego matką. Pracuję w szkole i wiem, jakie są inne dzieci w jego wieku. Doktorze, jestem z nim każdego dnia od zawsze. Widzę, jak się zachowuje, jak myśli o pewnych rzeczach. Może jest taki przez to, co przeżył.

    Tego dnia staliśmy na korytarzu wolnym o tej porze od rozgardiaszu, który powtarzał się każdego ranka i trwał, dopóki izba przyjęć nie zarejestrowała ostatniego dziecka z kolejki potrzebujących lekarskiego spojrzenia, opieki pielęgniarki, oceny parametrów morfologicznych i prześwietlenia cierpiących narządów. Była drobną kobietą i jak Timur miała kruczoczarne włosy. Sprawiała wrażenie osoby silnej i opanowanej. W jej głosie słyszałem spokój i niezmąconą cieniem zwątpienia wiarę w lekarzy. Mówiła, nie spuszczając ze mnie wzroku.

    - Może pan zwracać się do niego "Tymku". Lubi być tak nazywany. Pewnie sam o to pana poprosi.

    - Dlaczego nosi takie dziwne imię? Chyba nie cierpi, jak się go tak woła?

    - To był pomysł jego ojca. Mnie też się początkowo podobał. Timur z mongolskiego to żelazo.

    - Był też władca na wschodzie o takim imieniu. Jak pamiętam, piekielny tyran i despota - powiedziałem, dostrzegając kątem oka, jak chłopiec siada na łóżku. - Obudził się. Chodźmy do niego.

    - Proszę, niech pan idzie na razie sam, doktorze. Ja przyjdę za moment. Wolałabym nie być przy początku tej rozmowy - szepnęła mama Timura i oddaliła się, zostawiając mnie przed izolatką.

    Timur popijał herbatę. Wyglądał gorzej niż jeszcze kilka dni wcześniej. Trawiła go gorączka. Skóra na twarzy stała się papierowa i sucha. Blask oczu przygasł. Tylko włosy nie straciły nic ze swojej soczystej czerni. Wciąż nie zadziałał antybiotyk, a wskaźniki laboratoryjne szybowały pod sufit.

    - Jak się czujesz? - spytałem, nie wiedząc od czego zacząć.

    - Średnio. Boli mnie głowa. Jestem słaby i ciągle chce mi się spać. Przepraszam cię na chwilę - powiedział. Wsunął powoli kapcie na stopy, wstał z łóżka i poszedł do łazienki.

    - Nie wkurza cię, że mówię ci na "ty"? - zapytał po powrocie do pokoju.

    - Zdążyłem zauważyć, że robisz tak tylko wtedy, gdy innych nie ma w pobliżu. Dzięki.

    Rzeczywiście nie miałem już wtedy do niego o to żalu. Od pewnego czasu jego bezpośredniość wydawała mi się bardziej naturalna aniżeli sztywne konwenanse, o których pieczołowicie pamiętał, gdy nie byliśmy sami.

    - Przyszły wyniki badań immunologicznych. Powtarzano je dwukrotnie, żeby mieć pewność. Chorujesz na przewlekłą chorobę ziarniniakową.

    - Cóż, żyłem to i umrę. Mam tylko nadzieję, że nie tak szybko - powiedział zupełnie bez strachu w głosie. Pomyślałem, że to nie jest normalne, żeby chłopak w jego wieku w ten sposób reagował na taką wiadomość. Może jednak choroba, która przychodzi, ma moc zmieniania ludzi.

    - Tymek, to nie jest wyrok. Nie możesz tego tak traktować. Musisz teraz wyleczyć zakażenie. Przecież ci pomożemy. Po powrocie do domu bierzesz cały czas leki i uważasz na siebie. Normalnie żyjesz - przekonywałem go. Patrzyłem mu w oczy. Nie było w nich bólu ani żalu. Nie było też złudzeń.

    - Wiesz lepiej ode mnie, co to jest za choroba. Nie umiesz oszukiwać. Nie macie na razie pomysłu na leczenie. Czytałem, że można tylko likwidować objawy, chronić przez zakażeniami i takie tam duperele. Prędzej czy później - mój los jest przesądzony.

    Poklepał mnie po ramieniu, jakby to on pocieszał mnie, a nie ja jego. Potem położył się na łóżku i poprosił o nowy kubek z herbatą.

    - Szkoda mi tylko przedstawienia i mojej Hani. Jakbyś chciał, to opowiem ci o niej - powiedział i nie czekając na moją zachętę, ciągnął dalej. - Znasz takie uczucie zachwytu, kiedy przy ognisku w lesie widzisz nagle, jak dziewczyna, którą znasz od podstawówki, bierze gitarę i zaczyna śpiewać o ludziach, którzy znają ją tylko z jesiennej strony. Słuchasz jej jak oniemiały i myślisz, dlaczego nigdy wcześniej nie dostrzegłeś, jaka jest piękna. Za jakiś czas czujesz, jak ona bosymi stopami delikatnie stąpa po twojej duszy, i wiesz już, że dałbyś wszystko, żeby z nią być. A potem, kiedy mówi ci, że ma to samo, jesteś w siódmym niebie.

    - Pięknie potrafisz o tym mówić.

    - Czasami mnie ponosi i wtedy gadam wierszem - zaśmiał się. - Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie. Czy znasz takie uczucie?

    - Coś niecoś o tym wiem - powiedziałem, błagając go w myślach, żeby dalej nie pytał. Nie byłem przygotowany na takie zwierzenia i na szczerość. Musiałbym pewnie odpowiadać półprawdami. Na szczęście dla mnie Timur zarzucił kontynuowanie tego wątku. Posmutniał nagle. Wbił we mnie swój twardy i nieustępliwy wzrok.

    - Wiesz, czego oczekuję od ciebie? Żebyś mi mówił, co robisz, jak mnie będziesz leczył. Żebyś przychodził do mnie i cały czas mówił, co się ze mną dzieje. Żebym nie czuł się samotny w tym cholernym szpitalu. Kiedy będziesz widział, że się boję, musisz mi pokazywać swoją siłę i swój spokój. Rozumiesz?

    Stałem naprzeciw jego łóżka i kiwałem głową. Za mną zaskrzypiała podłoga i usłyszałem głos mamy Timura:

    - Zawsze będę po twojej stronie synu.

    - Mamo. Po co tak? - szepnął, a potem chwycił jej drżącą dłoń i ścisnął mocno.

    Skrawek trzeci

    Cztery dni później Timur poczuł się lepiej. Przestał gorączkować i skarżyć się na bóle głowy. Zaczął więcej jeść. Stawał się silniejszy i bardziej dziarski. Gdy pozwalał na to czas, zostawałem u niego na dłużej i rozmawialiśmy. Wieczorami wymykał się ze swojej izolatki i długie godziny przesiadywał wraz z pielęgniarkami w pokoju zabiegowym. Okazał się bardzo pomocny: rolował waciki dla przyszłych pacjentów i wycinał dla nich opatrunki z gazy. Przede wszystkim jednak dużo opowiadał. Dziewczyny uwielbiały go słuchać. Któregoś wieczoru przekonywał, jak wiele je z nim łączy. Z charakterystyczną dla siebie estymą w głosie twierdził, że w poprzednim wcieleniu musiał być turecką sanitariuszką, która w czasie bitwy o Gallipoli wynosiła z pola walki rannych żołnierzy. Sugestywnie opisywał przy tym małe wioski, wokół których toczyły się działania wojenne. Niewielki pokój zabiegowy zamienił w środek bitewnego zgiełku: świstały kule, w powietrzu unosiły się tumany pyłu, fruwały kamienie, a z oddali dochodziły odgłosy kanonady ostrzału artyleryjskiego. Od strony południa podpłynęły okręty desantowe, a wśród plątaniny ostróg i jarów okolicznych wzniesień słychać było przyspieszone oddechy i pojękiwania wspinających się żołnierzy australijskich. Słuchano go z rozdziawionymi ustami. Do tamtej pory nic nie wiedziałem o Gallipoli i opowieści Timura pchnęły mnie do zainteresowania się historią sprzed 100 lat. Dotarłem wtedy do kilku źródeł, nigdzie jednak nie natknąłem się na wzmiankę o tureckich sanitariuszkach.

    Pewnego wieczoru w trakcie obchodu Timur poprosił mnie, żebym przyszedł do niego, kiedy będę mieć trochę wolnego na oddziale.

    - Czy masz już dzieci? - zapytał, kiedy wreszcie dotarłem po przyjęciu dwójki braci z zapaleniami płuc. Odłożył książkę i zaczął się intensywnie we mnie wpatrywać.

    - Jeszcze nie mam. Wszystko wciąż przede mną.

    - Mój ojciec jest astrofizykiem. Pracuje na Harvardzie. Buduje astrografy i ogląda gwiazdy. Latem, co roku jeździ do Japonii, bo tam najlepiej ogląda się roje meteorów. W połowie lipca pojawiają się na niebie dosłownie na chwilę, na dwa, trzy dni. Szybko wnikają w naszą atmosferę i szybko z niej znikają. Trzeba mieć niezwykłe szczęście, żeby je dostrzec. Trzeba być profesjonalistą, jak mój ojciec.

    - Udaje mu się łapać te meteoryty? - zapytałem i wydawało mi się, że przez chwilę błysnął w jego oczach niedostrzegalny wcześniej promień.

    - Nie meteoryty, a meteory - poprawił mnie szybko. - Jemu wszystko się udaje, prawie wszystko. Ja mu się nie udałem. Nie kontaktuje się ze mną i z mamą od dziesięciu lat. Pamiętam ostatni dzień, a właściwie poranek, kiedy znikał z naszego życia. Obudził mnie jego podniesiony głos. Oboje z mamą byli w kuchni i głośno o czymś rozmawiali. Wstałem z łóżka i poszedłem do nich. Stał w przedpokoju i zakładał kurtkę. Przy drzwiach zobaczyłem dwie spakowane walizki. Ścisnął moje ramię i powiedział: "Trzymaj się chłopie". Zamknął za sobą drzwi. Kilka dni później jakiś człowiek od niego przyjechał do naszego mieszkania z wielkim kartonem i zabrał książki i dokumenty. Wtedy dotarło do mnie, że już do nas nie wróci. Mama mówiła, że uciekł, bo był słaby. Dziwne, ale nigdy nie widziałem, żeby za nim płakała.

    - A ty? - spytałem i natychmiast tego pożałowałem. Obiecałem sobie wcześniej, że nie będę go wciągał w trudne dla niego zwierzenia.

    - Bardzo długo huczały mi w głowie jego słowa: "Trzymaj się chłopie". Próbowałem go sobie przypomnieć, jaki był, zanim od nas odszedł. I wiesz, mało mam z nim wspomnień. Rzadko bywał w domu, a kiedy już był, to albo spał, albo siedział zatopiony w książkach. Dzisiaj ledwie kojarzę, że kiedyś uczył mnie jeździć na rowerze. Czasami, kiedy miał lepszy dzień, to opowiadał mi o gwiazdach. Te dni pamiętam najlepiej - powiedział.

    Położył się na łóżku i schował pod kołdrą. Przerwaliśmy rozmowę, bo musiałem pójść do innych pacjentów. Zajrzałem do niego po godzinie. Wciąż jeszcze nie spał. Ucieszył się na mój widok.

    - Wiesz, co było najgorsze, kiedy ojciec odszedł? - zapytał.

    - Co?

    - Zacząłem marznąć. Okrutnie. Cały czas było mi piekielnie zimno. Najgorsze były noce. Zakładałem podkoszulkę, piżamę, polar, na stopy dwie pary skarpet. Spałem pod dwiema kołdrami i kocem. To nic nie dawało. Budziłem się w środku nocy zmarznięty, drżałem z zimna, mróz był taki, że aż bolały mnie kości. Czasami wyłem z tego bólu. Gryzłem palce do krwi. Na jakiś czas pomagało. Mama zabierała mnie do lekarzy. Kilka razy byłem na badaniach w szpitalu i nic. Wszystkie wyniki dobre. Może to był początek mojej choroby?

    - Raczej nie. Z tą chorobą się urodziłeś. Może wtedy nastąpiło jej nasilenie, chociaż nie spotkałem się z tym w podręcznikach. Czy uczucie zimna utrzymuje się u ciebie do tej pory?

    - Dawno mi przeszło. Wkrótce po ucieczce ojca przenieśliśmy się do rodziców mamy. Była zima, na dworze minus pięć i mnóstwo śniegu. Któregoś wieczoru dziadek rozebrał się do majtek, kazał mi zrobić to samo i wyciągnął mnie na podwórko. Tam biegaliśmy jak wariaci, tarzaliśmy się w śniegu i rzucaliśmy śnieżkami. Mama załamywała ręce, zbiegli się sąsiedzi. Najpierw nie wiedzieli, o co chodzi, a później, jak zobaczyli, że przynosi nam to radochę, śmiali się razem z nami. Dziadek po powrocie do domu kazał mi wziąć najpierw zimny, a potem gorący prysznic. Na koniec natarł mnie gęsim smalcem. Poszedłem spać i było mi ciepło. Ani zimno, ani ból już nie wróciły.

    Zakończył swoją opowieść. Był zmęczony i przygaszony. Przyłożyłem mu dłoń do czoła, a potem jedna z pań pielęgniarek przyniosła termometr, który Timur wsunął pod pachę. Przez kilka poprzednich dni przyzwyczaiłem się do witalności, którą obdarzał wszystkich na oddziale. Teraz zaniepokojony jego wyglądem i wzrastającą temperaturą dałem mu lek przeciwgorączkowy. W nocy budził się kilkukrotnie, nad ranem zagorączkował ponownie. Około szóstej po raz pierwszy wymiotował. Pod koniec dyżuru spotkałem go wracającego kolejny raz z łazienki.

    - Zarzygam się na amen. Zrób coś - poprosił.

    - Zaraz dostaniesz lek na wymioty. Zleciłem dla ciebie kroplówkę. Połóż się, to cię zbadam.

    Wyglądał gorzej aniżeli wieczorem. Miał zapadnięte oczy, twarz z grymasem bólu i zmęczenia. Serce biło szybciej, brzuch stał się tkliwy na dotyk. W ciągu nocy powiększyła mu się wątroba i urosła śledziona. Wychodząc z izolatki, kątem oka zerknąłem za okno. Błękitny, wiosenny horyzont został wyparty przez ciemne i ponure chmury, wśród których zaczęły pojawiać się złowrogie błyski. Ucichły przestraszone ptaki, a zamiast ich śpiewu rozległo się dudnienie i szczęk żelaza. Do dzisiaj nie wiem, czy pojawił się on wtedy rzeczywiście, czy też był tylko wytworem mojej wyobraźni.

    Skrawek czwarty

    Kilka dni czekałem na wynik badań mikologicznych. Kiedy wreszcie go dostałem zrozumiałem, że od tej pory będzie jeszcze trudniej. W ciągu wielu lat swojej choroby Timur miał szczęście nie spotkać się z jej największym wrogiem - Aspergillusem. Czyhającym w powietrzu, schowanym wśród wilgotnych łąk, wyrastającym na delikatnym leśnym runie i na resztkach gnijących roślin. Grzybem, który oglądany pod mikroskopem olśniewa widokiem swoich kolonii bogatych w kosmate i mieniące się różnymi odcieniami zieleni główki. Kosmopolitą, który przed milionami lat wyrwał się z pęt ograniczeń swojej mikroskali i barbarzyńsko wtargnął do makroświata, burząc przy tym panujący w nim porządek. Skolonizował ogromne połacie ciała człowieka, osiadając w jego płucach, uszach, jamach sutkowych, zatokach przynosowych i w przewodzie pokarmowym. Nie pozwalał mu oddychać, słyszeć, jeść, a niekiedy także i żyć. W wiekami trwającej wojnie Aspergillus nauczył się wyszukiwać najłatwiejsze cele swoich inwazji. Zdrowy człowiek posiada tajną i niezwykle skuteczną broń przeciwko grzybom - granulocyt, który wytwarza wolne rodniki ponadtlenkowe. Przewlekła choroba ziarniniakowa pozbawia go tego arsenału. Staje się wtedy łupem dla Aspergillusa. Ten osacza go powoli, by uderzyć w najbardziej dogodnym momencie. Osiedla się w ropniach powstających w skórze i narządach wewnętrznych chorego. Tam znajduje doskonałe warunki do rozwoju i stamtąd rozprzestrzenia się po całym organizmie.

    W ciągu kolejnych dni wymioty utrzymywały się. Szczególnie nasilone były w godzinach porannych. Timur bardzo opadł z sił, częściej leżał w łóżku, nie chciał jeść i skarżył się na bóle głowy. Na domiar złego, ku jego przerażeniu trudności zaczęło sprawiać mu mówienie. Jego głos stawał się mniej zrozumiały i często przechodził w szept. Wyraźnie go to przytłaczało. W obrazie tomograficznym głowy uwidocznił się otorbiony kilkunastomilimetrowy ropień. Po konsultacji z neurochirurgami zadecydowaliśmy o zabiegu mającym na celu oczyszczenie ropnia po uprzednim nawierceniu otworu w czaszce. W oczekiwaniu na przeniesienie na oddział operacyjny na prośbę Timura usiadłem na krześle obok jego łóżka i czytałem mu głośno "Sto lat samotności". Celowo starałem się omijać te fragmenty, które wydawały się wtedy nie pasować do sytuacji, w jakiej znalazł się chłopiec. Nie pozwoliłem zrozpaczonemu z powodu nieszczęśliwej miłości Pietrowi Crespo sięgnąć po brzytwę, od siebie dodałem natomiast kilka zdań opisujących iluminację, jaką przeszło Macondo pod wpływem jego czarodziejskiej gry na lutni. Czytałem, zerkając od czasu do czasu na Timura, aż do momentu, kiedy dał znać, abym zbliżył się do niego.

    - Boję się bardzo - szepnął, kiedy pochyliłem się w jego kierunku. - Przyjdź do mnie z mamą, jak już będzie po wszystkim.

    - Obiecuję. Będę cały czas.

    Kolejne strony powieści czytała mama chłopca. Czytała do czasu, kiedy zabrano go na salę operacyjną, a potem na intensywnej terapii, kiedy długo się nie wybudzał. Czytała przez następne osiem dni, gdy pozostawał pod respiratorem. Każdym słowem wciągała go w świat, w którym żywi czują obecność umarłych, wspólnie bawią się i nudzą, cierpią i zdrowieją, odchodzą i wracają, kochają się i nienawidzą. Czytała, a za oknem, tak jak w Macondo - padał deszcz. Lał przez wiele dni i wiele nocy. Bez przerwy. Czas przestał płynąć do przodu, zatoczył szeroki łuk, pozwalając przeszłości spotkać się z teraźniejszością. Przyszedł jednak taki dzień, kiedy dla Timura zabrakło przyszłości i skończyła się teraźniejszość. Nie wytrzymało serce. Pozostała tyko przeszłość. Dla jego matki.

    Teraz

    Już prawie godzinę pociąg mknie przez senne wioski i małe miasteczka. Mija bezkresne pola porośnięte rzepakiem i niezbyt jeszcze dorodnym o tej porze roku żytem. Wpada na moment do ciemnych lasów, by za chwilę ponownie rozgościć się w olśniewających przestrzeniach łąk. Stoję na korytarzu jednego z wagonów i nie mogę ukryć zakłopotania niespodziewanym spotkaniem.

    - Lubię podróżować pociągiem. Można wtedy zobaczyć to, czego nie widać, jak się jeździ autostradą. Człowiek myśli, że poza ekranami nie ma już wiosek, lasów i jezior.

    - Trochę pan przesadza, ale to prawda. Czasami dobrze jest wsiąść do pociągu, aby przypomnieć sobie dawne czasy. Może musiałam pana spotkać. Choćby po to, aby jeszcze raz zobaczyć, co się stało z dniami, które minęły - mówi i częstuje mnie cukierkiem.

    Mimo upływu lat jest taka jak dawniej: spokojna, opanowana i pewna siebie. Timur był bardzo do niej podobny. Patrzę na nią i stopniowo nabieram przekonania, że mogę wrócić do tamtych dni.

    - To już osiemnaście lat. Byliśmy wtedy za słabi. Na świecie nikt jeszcze nie radził sobie z tą chorobą. Dzisiaj jest łatwiej.

    - Timur urodził się za wcześnie. Teraz miałby większe szanse - powiedziała, zerkając na uciekające za oknem polne drogi i leśne dukty. - Niech pan się nie obawia. Dzisiaj po tylu latach mogę mówić o nim już swobodnie. Po tym, jak umarł, było najgorzej. Najpierw płakałam. Mogłam się wreszcie wypłakać. Po miesiącu jednego dnia sprzątnęłam pokój Timura. Płakałam i wynosiłam jego ubrania, piłki, zeszyty, podręczniki, rower. Większość rzeczy zawiozłam do domu dziecka, część do fundacji. Dzisiaj mam po nim małą teczkę, w której przechowuję parę najważniejszych drobiazgów. Na półce, wcale nie na centralnym miejscu stoi jego Marquez. Tęsknię do niego. Każdego dnia. Myślę, jaki byłby dzisiaj - mówi i zawiesza na chwilę głos.

    Czuję, że to jeszcze nie wszystko, co chce mi powiedzieć i przez moment czekam. Nie wytrzymuję jednak długo.

    - Zagadałby nas pewnie. Na nowo zacząłby mnie nastrajać. Tak jak wtedy, gdy go spotkałem w szpitalu. Byłem młody i początkujący. On nastroił mnie na kolejne lata mojego życia. Nastroił jak fortepian, taki z fabryki, jeszcze nieograny.

    Drobna kobieta o kruczoczarnych włosach wysiada z pociągu na głównej stacji wielkiego miasta. Macha do mnie na pożegnanie. Po chwili pociąg rusza, jej sylwetka się oddala. Za oknem zmienia się krajobraz. Tak samo zmienia się los. Teraz sprawia, że w tym mieście od kilku lat mama Timura pozostaje szczęśliwa.

    Jarosław Paśnik ("Gazeta Lekarska" nr 8/2015)


Strona główna