Polska to dziwny kraj. Pijanych raz się usprawiedliwia, innym razem potępia

Mira Suchodolska


    Polska to dziwny kraj. Pełen kontrastów. I pijanych obywateli. Których z jednej strony usprawiedliwia się i broni. Z drugiej - brzydzi się ich i potępia...

    Pijaństwo równie dobrze może być usprawiedliwieniem (nie wiedział, co czyni), jak i powodem do dyskryminacji, tudzież swoistej selekcji. Sytuacje pod hasłem "nie udzielę pomocy, bo jest pijany" zdarzają się często. Zbyt często. A jednocześnie oddziały ratunkowe naszych szpitali pękają od nadmiaru "pacjentów pod wpływem", którzy wypierają z kolejek grzecznie stojących w nich trzeźwych obywateli. Mamy problem. Nie tylko z alkoholem, lecz także ze zdrowym rozsądkiem. Z hipokryzją, bałaganem i brakiem rozwiązań systemowych. Balansując pomiędzy poprawnością polityczną a znieczulicą, między chęcią chronienia własnych czterech liter a uprzedzeniami i niewiedzą, zachowujemy się jak pijane dzieci we mgle.

    Niech pan zamknie drzwi

    Tychy, 4 grudnia 2014 r., dwadzieścia parę minut po 22. Mieszkanie w bloku. Mężczyzna - Andrzej D., lat 68, wybiera na telefonie numer 112. Ratunkowy. Za trzecim razem uzyskuje połączenie. Odbiera kobieta, operatorka w katowickim Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Początek rozmowy jest niewyraźny. Słychać: w czym mogę pomóc, halo, halo.
    Mężczyzna: Dzień dobry.
    Kobieta: Dzień dobry.
    M.: Aniołeczku...
    K.: Tak, słucham pana.
    M.: Proszę.
    K.: Proszę pana, co się dzieje? Dzwoni pan na alarmowy numer 112, jakiej potrzebuje pan pomocy?
    M.: Chciałem, żeby ktoś przyjechał tutaj, po jakąś tutaj, no nie wiem, po prostu pomoc, że tak powiem.
    K.: A co się dzieje panu?
    M.: Ja jestem cały pokrwawiony, a tutaj przychodzą jakieś i bez przerwy mnie atakują i tym podobne, i tym podobne. I chciałem, żeby ktoś mnie, że tak powiem, wspomógł.
    K.: Ale kto do pana przychodzi, kto do pana przychodzi? Kto pana pobił?
    M.: A więc właściwie nie wiem, jestem cały pokrwawiony i jestem po tego, biją mnie, ale nie wiem kto...

    Mężczyzna ma bełkotliwą mowę, jest jednak grzeczny i wyraźnie wystraszony. Podkreśla, że jest pokrwawiony, że zaatakowali go bandyci. I że się boi. Kobieta odbierająca telefon w CPR chce wiedzieć, kto go atakuje. I czy napastnicy są jeszcze w jego mieszkaniu. Kiedy dowiaduje się, że ich nie ma, stwierdza, że nie ma podstaw, aby wysłać tam policję. Radzi mężczyźnie zamknąć drzwi i nikomu nie otwierać. Gdyby napastnicy wrócili, ma znowu zadzwonić.

    Ale ten już nie dzwoni do "aniołeczka". Nazajutrz około 15.00 sąsiedzi znajdują Andrzeja D. martwego. Zakrwawiony, z obrażeniami głowy, spoczywa na wersalce. Drzwi są otwarte, w całym mieszkaniu mnóstwo śladów krwi. Policja, którą wezwano na miejsce zdarzenia, zabezpiecza ślady. Sekcja zwłok nie wykazuje jednoznacznych przyczyn zgonu. Denat miał we krwi ok. 1,3 promila alkoholu, co nie jest dawką ani śmiertelną, ani nawet szczególnie niebezpieczną jak na polskie warunki. Stwierdzono ranę na łuku brwiowym długości 3 cm i w zatokach opony twardej nieco płynnej krwi. "Wynik oględzin i sekcji nie tłumaczy przyczyny zgonu. Rana tłuczona miała charakter ograniczony, powstała w wyniku działania narzędzia twardego, tępego, tępokrawędzistego". Sprawa pewnie zostałaby zakwalifikowana jako nieszczęśliwy wypadek, gdyby nie syn Andrzeja, który nie może się pogodzić z tym, że wołanie jego ojca o pomoc zostało zlekceważone. - Miał problem z alkoholem, to prawda - przyznaje.

    Ale problem z alkoholem ma przynajmniej 12 proc. Polaków. Są takimi samymi obywatelami jak ci, którzy go nie mają. Płacą podatki, mają ubezpieczenie społeczne, większość z nich stara się radzić jakoś ze swoim uzależnieniem. Alkohol jest w naszym społeczeństwie aprobowany kulturowo i społecznie. Legalny. Państwo zarabia na akcyzie od jego sprzedaży. - Więc jeśli człowiek, który znajduje się pod jego wpływem, prosi państwowe służby o pomoc, te powinny mu jej udzielić. No, chyba że umówimy się, że człowiek na rauszu, pod wpływem, to parias, obywatel gorszej kategorii, którego prawa z tej racji zostały zawieszone - kończy dramatycznie.

    Pijak to pijak

    W tej historii jest wiele niejasności: nie wiemy, czy ktoś uderzył mężczyznę w głowę, co przyczyniło się do śmierci czy raczej powodem zgonu był kiepski stan narządów wewnętrznych. Ale jest kilka spraw absolutnie pewnych. Pierwsza to ta, że pomoc, o którą prosił, do niego nie dotarła. Kobieta odbierająca telefon Andrzeja D. nie trzymała się obowiązujących procedur. Powinna się - po pierwsze - przedstawić. Nie imieniem i nazwiskiem, ale numerem służbowym. Po drugie zaś była zobowiązana do tego, aby spytać, kto i skąd do niej dzwoni. Kwestia otwartych bądź zamkniętych drzwi czy personaliów napastników miała drugorzędne znaczenie. Najważniejsze było ustalenie: kto i skąd wzywa pomocy. Bo dzwoniącemu może rozładować się komórka albo ofiara może za moment stracić przytomność i potem trudno będzie ją odnaleźć. W tym przypadku nikt nawet nie próbował tego uczynić. Dobre rady w stylu cioci kloci ("proszę zamknąć drzwi") nie przydały się na wiele. Człowiek zmarł. Pijany? Okazało się, że tak. Ale co z tego? Ludzie znajdujący się pod wpływem alkoholu, odurzeni, są bardziej narażeni na nieszczęśliwe wypadki niż trzeźwi. W dodatku przez telefon trudno stwierdzić, czy nasz rozmówca rzeczywiście jest pijany, czy ma zaburzenia mowy z powodów, dajmy na to, neurologicznych. Albo jest cukrzykiem.

    Tak jak ten młody mężczyzna z Zabrza, którego w ostatni piątek grudnia z dworca autobusowego zwinęła straż miejska. Podobno z tego powodu, że dziwnie się zachowywał. Jak opisywał to "Dziennik Zachodni", według strażników był agresywny, wulgarny i bełkotał. Zataczał się i zasypiał. Więc zawieźli go na izbę wytrzeźwień. Nie zauważyli, tak samo jak lekarz w zabrzańskiej izbie, że zatrzymany nosi na nadgarstku opaskę z informacją, że jest diabetykiem. Mimo że prosił o zrobienie testu na zawartość cukru we krwi, na izbie woleli dwukrotnie sprawdzać, czy nie jest pijany - za każdym razem wynik wyniósł 0,00. Po czterech godzinach chorego, trzeźwego mężczyznę łaskawie wypuszczono z izby wytrzeźwień, wystawiając rachunek za pobyt na 280 zł. Jak powiedział reporterowi "DZ", przeżył tę niemiłą przygodę dlatego, że ma młody, silny organizm. A co, gdyby był starszy i, nie daj Boże, faktycznie pijany? Śpiączka, zaburzenia oddechu i krążenia. Śmierć. Jednego "pijaka" mniej.

    Dwójmyślenie

    Kto nie pije, donosi. Ze mną się nie napijesz? Pijany jak Polak. A kto nie wypije, tego we dwa kije... Te nasze polskie, biesiadne zwyczaje.

    Tymczasem wystarczy przejrzeć lokalną prasę, aby zrozumieć, że picie alkoholu jest dość ekstremalnym sportem. Tak jak w górach: jeśli wspinasz się na wysoki szczyt, to musisz zakładać, że nie uzyskasz pomocy, gdyby coś się stało. "Mężczyzna leżał na podłodze autobusu. Kierowca nie udzielił pomocy: Jest pijany, to niech śpi" - donosił portal MMSzczecin.pl. "Dyspozytor odmówił wysłania karetki, pacjent nie żyje. Będzie kontrola w pogotowiu" - to "Dziennik Wschodni" sprzed paru tygodni. Jego reporterzy opisują kolejną tragedię z alkoholem w tle: dyspozytorzy odmówili wysłania karetki do mężczyzny, który w podlubelskich Piotrowicach spadł ze schodów. Dlaczego? Bo mężczyzna wcześniej pił alkohol.

    Lidzbark Warmiński, rok temu z okładem: Mieszany patrol strażników granicznych i celników zauważył półnagiego mężczyznę. Szedł ubrany w sweter i jedną nogawkę spodni, bez majtek - donosił portal LidzbarkWarminski.wm.pl. Był otępiały, wyziębiony, wezwali pogotowie. Lekarz zabronił ratownikom badać mężczyznę, bo jego zdaniem był pijany. Okazało się, że jest chory psychicznie.

    I jeszcze to: Koniec stycznia tego roku, Wejherowo. Pijany bezdomny 63-latek doprawia się na dworcu kolejowym. Strażnicy chcą go odstawić do policyjnej izby zatrzymań w Sopocie, ale na wszelki wypadek konsultują tę decyzję z lekarzem w szpitalu. Ten nie widzi przeciwwskazań, aby zawieźć delikwenta na dołek. Ale nie zdąży tam trafić: umiera w radiowozie straży miejskiej, czekając na policyjny transport.
    Jeśli czytelnik czuje niedosyt, z pewnością łatwo znajdzie kolejne, jeszcze bardziej lub co najmniej równie drastyczne przykłady. Z których wyziera, jak zauważa prof. Zbigniew Mikołejko, nasza faryzejska postawa: z jednej strony tolerancja wobec picia, a nawet jeżdżenia pod wpływem, przy nietolerancji, a nawet stygmatyzacji osób chorych. Bo alkoholizm jest przecież chorobą. Taka polska ambiwalencja.

    Znajomi na FB podają swoje historie: W niedzielę rano zasłabł dziadek. Babcia zastała go na podłodze, jak tylko wróciła z kościoła. Wezwała pogotowie. Kobieta, która przyjechała karetką, spojrzała na dziadka nieufnie. "A przypadkiem nie jest pijany?". Nie był. Miał udar - opowiada Karolina z Warszawy. Z kolei Zofia z Łodzi irytuje się, bo kilka dni temu zauważyła leżącego bez ruchu przed katedrą mężczyznę.

    - Zebrałyśmy się w kilka pań, jedna zadzwoniła na pogotowie. Rozmowa trwała ok. 2-3 minut, z czego większość - jak słyszałam odpowiedzi - dotyczyła ustalenia, czy to leży pijak, czy nie. Pani telefonująca opisywała tej pytającej: leży człowiek bez kontaktu; przyzwoicie ubrany; nie, nie cuchnie; a czy pijany? No nie wiem, czy pił, pochylam się, ale nie czuję... To normalny człowiek, wszystko ma czyste, buty przyzwoite... Wyszło na to, że może warto do takiego przyjechać. Przyjechali. Nawet na sygnale.

    Autorka tego tekstu ze swojego doświadczenia mogłaby przytoczyć kilka kolejnych historyjek, w których to ona wykłócała się z kimś po drugiej stronie słuchawki, że pomoc wydaje się niezbędna, choć od człowieka czuć alkohol.

    I tak można by jeszcze długo ubolewać nad znieczulicą, nad dwójmyśleniem i brakiem empatii, gdyby nie inna, mniej znana strona zjawiska pt. pijany potrzebuje pomocy. I nie, nie chodzi tylko o to, że śmierdzi, może zarzygać całą karetkę, którą ktoś będzie musiał potem posprzątać, że często bluzga i rzuca się do bicia. A w każdym razie nie przede wszystkim.

    Pijany to też pacjent

    Na terenie obsługiwanym przez katowickie Centrum Powiadamiania Ratunkowego jest rocznie, średnio rzecz biorąc, jakieś pół miliona wezwań karetek. Jadą do połowy z nich - a więc co drugie zostaje na dzień dobry sklasyfikowane jako nieuzasadnione. W dyspozycji jest 85 ambulansów. Tychy to miasto szczególne, bo szczególnie wiele wezwań jest od osób pod wpływem alkoholu. To może powodować pewną znieczulicę, zwłaszcza jeśli trafi się na osobę niedoświadczoną. W przypadku Andrzeja D. pech chciał, że jego wołanie o pomoc odebrał pracownik niebędący ratownikiem medycznym, tylko osobą po tygodniowym kursie. Gdyby zadzwonił na pogotowie ratunkowe, nie na 112, pewnie byłoby inaczej, gdyż tam rozmawiałby z człowiekiem, który przynajmniej przez pięć lat jeździł na karetce.

    - Z ofiar numeru 112 można by zebrać niezłą nekropolię - ocenia jeden z ratowników medycznych. I kwituje: to pomysł ku...y i diabła. Jego głos nie jest odosobniony. Lokalne samorządy prowadzą nawet nieoficjalną akcję, przekonując obywateli, żeby - jeśli się źle poczują - wykręcali 999. Kiedy się pali - 998. A kiedy w grę wchodzi przestępstwo lub zagrożenie przemocą - 997. Koncepcja jednego numeru alarmowego 112 w polskim wykonaniu nie wyszła. Raz, że - jak ocenia Aleksander Hepner, ratownik medyczny Falck - wydłuża łańcuch powiadamiania. Czasem dzwoniący musi trzy razy opowiadać tę samą historię, bo jest przełączany od dyspozytora do policjanta, który przekazuje potem połączenie np. do pogotowia ratunkowego. To właśnie kwestia doświadczenia odbierających telefony, często z równie dobrym skutkiem można by było zadzwonić do dowolnego call center. - Łańcuch jest tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo - komentuje Przemysław Guła, doktor nauk medycznych, lekarz chirurg urazowy i ortopeda, pracownik Wojskowego Instytutu Medycznego tudzież ratownik medyczny. A 112 się kruszy. To historia na całkiem inną opowieść, na inne anegdoty: jak operator wysłał karetkę na właściwą ulicę, ale do innego miasta. Albo jak próbował wysłać ekipę do wezwania "strasznie się dusi", ale nie dopytał, że chodziło o psa.

    Moi rozmówcy są jednak zgodni: pijani Polacy są zagrożeniem dla systemu ratownictwa medycznego. I nikt jeszcze nie wymyślił, co z tym problemem zrobić. Można by go sprowadzić do zagadnienia krótkiej kołdry. Czatuję z ratowniczką medyczną, która chce być anonimowa: "Ja sama miałam sytuację, kiedy S-ką (karetka specjalistyczna) jechałam do ťzawałuŤ... Wiadomo, jak w naszej służbie zdrowia jest, na stanie była jedna S-ka. Dojechaliśmy na miejsce zdarzenia, a okazało się, że pan popił za dużo i źle się czuł, zdrowy jak ryba. Poawanturował się, wyszarpał lekarza i wrócił do alkoholu. W tym czasie na nasz przyjazd czekał 19-latek po przeszczepie serca, z odrzutem. Niestety, przyjechaliśmy tylko wypisać akt zgonu. Staramy się pomóc każdemu, ale po sytuacjach, gdzie potrzebujący nie doczeka naszej pomocy, bo jesteśmy wzywani przez pijanych i nieświadomych tego, co robią, zostaje niechęć do pijaków i żal do państwa" - pisze.

    Z kolei Aleksander Hepner wspomina wezwanie z Grodziska Mazowieckiego, które brzmiało bardzo alarmistycznie: kobieta pchnięta nożem, mocno krwawi. Pojechali na sygnale, a pod wskazanym adresem pan z panią w najlepszej zgodzie piją wódzię. - Gdzie ofiara? - Jaka ofiara? - No, ta pchnięta nożem. - Eee, nic się nie stało, tydzień temu zacięłam się w palec przy krojeniu chleba - odparła kobieta, śmiejąc się perliście.

    Szpitalne mety

    W rejonie, jaki obsługuje Hepner - Pruszków, Grodzisk, Żyrardów, Sochaczew, Piaseczno - jeździ 17 karetek. Od 1 stycznia mieli już dobrze ponad 5 tys. wyjazdów. Jeżdżą więc jak wściekli. Średnio na 50 tys. zgłoszeń przyjmowanych przez dyspozytornię rejonu 06 wyjazdy do osób pijanych to jakieś 5 tys. Tacy, którym - jak się później okazuje - nic nie dolega, to 1,2 tys.

    Jednak zarówno Hepner, jak dr Guła zapewniają, że żaden z nich ani ze znanych im profesjonalistów nigdy, przenigdy nie odmówił pijanemu człowiekowi pomocy. Przeciwnie: rzeczywistość jest taka, że pacjent pod wpływem to mina, na której można wylecieć w powietrze, więc trzeba ją traktować z jak największą ostrożnością. Już na studiach uczą, że pijany nie znaczy wcale, że niechory. Alkohol zaś może głuszyć różne objawy, nakładać na nie maskę. - Jak przyjeżdżam do pacjenta, od którego czuć alkohol, to nie wiem, czy bełkoce dlatego, że spadł mu poziom cukru, czy może ma jakieś obrażenia typu krwiak w obrębie mózgu, czy tylko za dużo wypił - tłumaczy Aleksander Hepner. Zresztą osoby nadużywające alkoholu często mają różne schorzenia przewlekłe, jak choćby cukrzyca. Więc standardowo bada się poziom glukozy, bo nie dość, że picie powoduje zaburzenia metaboliczne, to jeszcze w ciągu zapominają brać leków. Hepner pamięta takiego pacjenta na bani, który miał cukier na poziomie 900 jednostek, kiedy za stan zagrażający życiu uważa się ten powyżej 250 i poniżej 80. Ale ten poszedł w tango i zapomniał o swojej chorobie.

    Doktor Przemysław Guła mówi, że on na dzień dobry robi to najprostsze i najtańsze badanie: na cukier, do tego żadna wielka aparatura jest niepotrzebna. Ale jeśli ma jakiekolwiek wątpliwości co do stanu pacjenta - zawozi na najbliższy szpitalny SOR (szpitalny oddział ratunkowy), mając w głębokim poważaniu budżet NFZ i w ogóle koszty społeczne. Bo życie człowieka jest najważniejsze. Poza tym - to już zdanie wszystkich moich rozmówców - nikt nie ma ochoty tłumaczyć się przed prokuratorem. Zwłaszcza jeśli się rozpęta medialna awantura. - Policja i straż miejska także mają prokuratora przed oczyma, więc jeśli w grę wchodzi "leżak" - czyli pijana osoba śpiąca na ulicy - żadna z tych służb nie zaryzykuje wzięcia jej do siebie. Wzywają pogotowie - opowiada dr Guła. Mówią: weźmiemy na dołek, jak będzie chodził, a on jest tak pijany, że leży. Wzywają więc ambulans. A ratownik czy lekarz, jak nie jest samobójcą desperatem, wiezie do najbliższego szpitala. Bo gdzie ma zawieźć? Izb wytrzeźwień jest w Polsce jak na lekarstwo. A jeśli nawet są, to jak w Zabrzu - zatrudniają personel lekarski wyłoniony w drodze przetargu, czyli po jak najniższej cenie. - Jaki normalny, dobrze wykwalifikowany lekarz z praktyką przyjmie się do pracy w takim miejscu - pyta retorycznie jeden z moich rozmówców.

    W Lublinie (tam, gdzie pijany mężczyzna spadł ze schodów) izby wytrzeźwień nie ma od 2002 r. Wszystkich leżaków rozwozi się po okolicznych szpitalach. Od co najmniej roku najchętniej na oddział ratunkowy Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego, choć nie tylko - trafiają także do dwóch pozostałych szpitali. Jednak "Wyszyński" jest podstawową metą z tej to prostej przyczyny, że ma oddział toksykologii. - Co nie znaczy, że powinniśmy się zajmować skutkami przyjmowania do organizmu alkoholu spożywczego - ironizuje ordynator tego SOR-u dr Leszek Stawiarz. OK, ciężkie zatrucie alkoholem etylowym zakłócające czynności oddechowe. Albo przyjęcie metanolu, glikolu i co tam jeszcze ludzie w swojej głupocie wypiją. Ale nie. Na - średnio rzecz biorąc - 130 pacjentów, którzy zgłaszają się na jego oddział każdego dnia, przynajmniej 10 to leżaki. Bardzo zresztą kosztowne, bo dr Stawiarski także nie chciałby wylecieć na minie. Więc się takiego diagnozuje - często nawet lepiej niż trzeźwego, bo leżak niczego sensownego o swoim stanie nie powie. Wystarczy otarcie naskórka na głowie, żeby już pacjenta wrzucać na badania obrazowe, czyli tomograf. To dotyczy 70 proc. totalnie nawalonych. A do nich trzeba doliczyć jeszcze tych obywateli, także pod wpływem, których przywozi zatroskana rodzina. Albo sami przychodzą na własnych chwiejnych nogach. Wychodzi drogo. - Guzik mnie to obchodzi - przyznaje jeden z ratowników. Żeby nie było siary, zespół ratowniczy, wioząc takiego pijaka na SOR, zakłada mu wkłucie dożylne, co oznacza, że wykonał jakąś czynność ratunkową - choćby podanie leku. A że to jest sól fizjologiczna, mniejsza o to. - Ja oszacowałem, że pijani, którzy tak naprawdę nie potrzebowaliby pomocy, kosztują mój oddział 60 tys. zł miesięcznie - ocenia dr Stawiarz. A gdzie ambulans, gdzie praca zespołu ratunkowego, gdzie pozostałe dwa szpitale, które także biorą takie przypadki? Kwota zamknie się więc w obrębie przynajmniej 1,5 mln zł. W każdym razie oni dają pijanym full serwis. Kiedy zapytałam urząd miasta w Zabrzu (tam, gdzie lekarz na wytrzeźwiałce nie był w stanie odróżnić pijanego od diabetyka), ile kosztuje miasto utrzymanie izby wytrzeźwień, dostałam odpowiedź, że w 2014 r. wydatki wyniosły 1 477 239,34 zł, a planowane na 2015 r. to kwota 1 485 000,00 zł. W Zabrzu mieszka jakieś 179 tys. ludności. W Lublinie 343 tys. Wychodzi więc na to, że taniej i skuteczniej jest leczyć. Pozostaje kwestia: kto za to płaci. Samorząd czy wszyscy podatnicy ze swoich składek. Lublin - jak się dowiaduję z biura rzecznika prasowego - zdecydował, że w II połowie tego roku otwiera znowu miejską izbę wytrzeźwień. I zobaczymy za jakiś czas, jak to się będzie bilansowało: pod względem finansowym i kosztów społecznych. Nie jestem prorokiem, więc nie wiem.

    Po amerykańsku

    To, o czym warto jeszcze wspomnieć, rozmawiając o pijanych, ratunku dla nich i temu podobnych sprawach, nazywa się "opinia społeczna". A ta, jak zaznacza prof. Zbigniew Mikołejko, jest rozchwiana. Z jednej strony, powoduje nami poprawność polityczna (każdy obywatel ma takie same prawa); z drugiej, strach przed opresją wynikającą z przepisów; z trzeciej, powodują nami nasze uprzedzenia - często wynikające z doświadczenia życiowego. I tak się gubimy w tym gąszczu. Do tego dochodzi - jak to ocenia Aleksander Hepner - płaski charytatywizm. Niby chcemy pomagać, ale pod warunkiem że nie będzie nas to zbyt wiele kosztowało. - Telefon: kobieta leży zakrwawiona na rondzie - donosi rozmówca. Dyspozytor prosi, żeby podszedł do ofiary, sprawdziła jej funkcje życiowe. Odpowiedź jest negatywna: Śpieszę się do pracy. - A czasem wystarczyłaby większa chęć, współpraca, żeby kogoś uratować - tłumaczy Hepner. Jak nie ma na stanie karetki, to ona nie przyjedzie. Trzeba liczyć na ludzi dobrej woli, którzy nawet spóźnią się do roboty, ale przystaną, ułożą pacjenta w tzw. pozycji bezpiecznej, poczekają razem z nim na pomoc. Jednak to wymaga większego wysiłku niż kliknięcie "Lubię to" na Facebooku.

    Stary problem: jak mieć ciastko i jednocześnie je zjeść. Czy jest jakiś prosty zjazd z tej pijanej drogi? Uwielbiamy zasysać przykłady rodem z USA. A tam nikt się szczególnie promilami we krwi nie przejmuje. Piłeś, jedziesz, to jedź. Pod warunkiem że nie powodujesz zagrożenia. Nie ma akcji typu stop pijanym kierowcom. Jeśli dotoczysz się do swojego garażu, twoja sprawa. Rutynowych kontroli też prawie nie ma. Chyba że spowodowałeś wypadek, to cię sprocesują na śmierć. Albo jeśli po pijaku wiozłeś swoje dziecko.

    Ale jeśli tylko postanowiłeś/aś uprawiać sport ekstremalny, jakim jest picie - twoja sprawa. Śpisz pijany na ulicy - widocznie wybrałeś taką drogę życiową. Może jakaś organizacja charytatywna zgarnie cię do swojego przytułku. Jak nie, sorry. Z pewnym wyłączeniem - musisz być pełnoletnim, świadomym członkiem społeczeństwa. Adam Michejda, naczelny "Super Expressu", który się ukazuje w Stanach, wspomina historię, która mu utkwiła w pamięci: - Plaża Jones Beach w okolicach Nowego Jorku. Tłum ludzi, na kocyku niedaleko mnie dwóch chłopaków i trzy dziewczyny. Wszyscy młodzi, wszyscy dobrze się bawią. Panowie polewają paniom lekkie piwko do plastikowych kubeczków. Nie widzą policyjnego dodgea kilkaset metrów dalej. Ale policjanci z auta patrzą przez lornetkę. Obserwują. Chwilę po nalaniu piwa auto rusza po piachu i wszyscy na kocyku są legitymowani. A chwilę potem panowie leżą skuci, twarzą na piachu. Okazało się, że panowie byli pełnoletni, czyli mieli skończone 21 lat, ale panie niekoniecznie. - Zanim dojechałem do domu wieczorem, miałem już ich zdjęcia na e-mailowym raporcie lokalnej policji jako aresztowanych za rozpijanie nieletnich - opowiada Michejda.

    U nas jest inaczej. Mamy programy, które mają rozwiązywać problemy, ale - generalnie rzecz biorąc - je indukują. Znów Lublin. Znów SOR. Na który każdej - zwłaszcza weekendowej nocy - zgłaszają się rozbawieni młodzi. Mówią, że się źle czują, że im słabo. I dostają darmowe odtrucie: kroplówka soli fizjologicznej z glukozą, leki uspokajające, coś na żołądek - na drugi dzień mogą świeży jak skowronki ruszać do pracy albo do szkoły.

    Więc mamy pat. Organizacyjny, moralny i finansowy. Dopóty, dopóki nie będzie jasnych zasad, będziemy grzęznąć pomiędzy współczuciem, flaszką a możliwościami. Niemniej musimy wybrać, czy picie to ekstremalny sport, czy obywatelskie prawo. Ja nie wiem.

    PS. Operatorka Centrum Powiadamiania Ratunkowego, która zlekceważyła wołanie o pomoc Andrzeja D., została zawieszona w obowiązkach do czasu zakończenia śledztwa. Prokuratura Rejonowa w Tychach je prowadzi, czeka na wyniki badań histopatologicznych. W czasie, kiedy czytaliście Państwo ten tekst, jakieś 12 proc. dorosłych Polaków piło alkohol w sposób zagrażający swojemu życiu i zdrowiu.

    Pacjent pod wpływem to mina, na której można wylecieć w powietrze, więc trzeba ją traktować z jak największą ostrożnością. Już na studiach medycznych uczą, że pijany nie znaczy wcale, że niechory. Alkohol zaś może głuszyć różne objawy, nakładać na nie maskę.

    "Polska to dziwny kraj. Pijanych raz się usprawiedliwia, innym razem potępia"
    Mira Suchodolska, "Dziennik Gazeta Prawna", 8.02.2015.


Strona główna