Śmierć nie jest końcem

Małgorzata Ohme


    Chodzę alejkami pięknych Powązek w Warszawie, które rozświetla blask zniczy. Nagle, kompletnie się tego nie spodziewając, staję się nieuprawnionym słuchaczem dialogu między sześciolatką a jej tatą. Dziewczynka pyta, czy może zostawić mamie cukierka na grobie. Tak, cukierka. Pyta dalej, gdzie ma go schować, aby nikt go mamie nie zjadł. Tata spokojnym głosem, ledwo zdziwiony odrywa się na chwilę od czyszczenia grobu i pomaga małej ukryć słodycze w pączkach doniczkowego kwiatu.

    Oprócz wzruszenia, które łapie mnie za gardło, myślę o tej scenie wracając do domu. Czy chodzi mi tylko o tę sytuację? O wyobrażenie domu, w którym tej mamy nie ma? O brak wieczornych łaskotek i czytania? O smutek, który rozgościł się w tej rodzinie, gdy odeszła? Początkowo tak. Ale jest coś jeszcze w tej scenie, co nie pozwala mi zapomnieć - myślę. Cukierek. Tak, cukierek, który łączy fantazję dziecka z zimnym grobem. Życie ze śmiercią. Śmiercią, która nigdy nie jest końcem.

    Czytałam kiedyś rozmowę z filozofem profesorem Tadeuszem Gadaczem, który powiedział, że "śmierć powinna uczyć nas o życiu, a nie o odchodzeniu“. Ten, kto choć raz był w hospicjum - rozumie to doskonale. Codzienne umieranie przeplata się tam z afirmacją życia. Zmiana perspektywy z lat, miesięcy, a nawet dni na ten jedyny moment “tu i teraz" intensyfikuje doznania. Pan Tomasz w ostatnim stadium raka kości cieszy się z możliwości spróbowania raz jeszcze konfitur sąsiadki. Pani Ania (białaczka) z pogłaskania psa, który wiernie leży przy jej łożku. Ktoś inny raduje się z rozmowy z wnuczką. Większość podopiecznych nie może doczekać się wspólnych czwartków przy drewnianym stole na dole, gdzie zbierają się ci, którzy żyją. Dosłownie. I, wierzcie mi, rzadziej słychać przy tym stole narzekania na los, a częściej słowa wdzięczności za te chwile. Za MOŻLIWOŚĆ ich przeżycia.

    Możliwość - piękne słowo, prawda? Jak często w ten sposób myślimy o życiu? O czymś absolutnie wyjątkowym, na co udało nam się załapać. O czymś, czego absolutnie nie wolno nam zmarnować. Warto popatrzeć na groby, które dziś mijamy na swoich cmentarzach jak na tysiące skończonych możliwości. Ktoś napisał książkę. Ktoś zbudował dom. Ktoś zostawił syna i córkę. A znowu ktoś inny nie zostawił niczego, ale pięknie żył. Definicja dobrego życia może być przeliczona w wykorzystanych możliwościach.

    Jest coś przepięknego w cmentarzach. Może to właśnie chodzi o tę powagę złamaną ludzkim pędem do życia? Bo w sumie to przecież większość z nas bardzo chce żyć (jak najdłużej i jak najlepiej). Dziewczynka przy grobie swojej mamy miała kolorową kurtkę, pluszaka i mały plecak z księżniczką. Miała też w sobie wolę życia mimo doznanego cierpienia. Trzymała w swoim ręku możliwość i obracała nią jak słodkim cukierkiem.

    Lubię grać w tę grę. Na dowód tego, wracając od mojego taty, wrzuciłam do doniczki dziewczynki czerwonego misia-żelka, którego często mam w torebce. Profesor ma rację, śmierć powinna nas uczyć o życiu.

    Małgorzata Ohme (WP.pl, 1.11.2016)


    1-ego listopada na cmentarzu...
    (anonimowy wpis na jednym z portali internetowych)

    Kiedy jestem w obcym miejscu, robię zawsze dwie rzeczy: idę na targowisko, bo lubię zapach owoców i warzyw oraz odwiedzam wszystkie nekropolie, bo tamta cisza tych pogodzonych ze sobą i losem jest bardzo kojąca i sprzyja modlitwie.

    Pamiętam, kiedy byłam małą dziewczynką, chodziłam na nasz mały wtedy cmentarz, a było to zaraz po wojnie. Miałam chyba z 5 lat. Niby szłam do mojej prababci, której nie znałam, ale słyszałam, że była dobra dla wszystkich. Obok jej zadbanego grobu były zapomniane, zniszczone zębem czasu mogiły, które ja sprzątałam. Grabiłam, plewiłam i zapalałam malutkie świeczki. Może mi się zdaje, ale ja czuję do dziś jakąś dobrą opiekę, coś, co czuwa nade mną i mnie prowadzi. Może to dusze tych zmarłych, za których zawsze się modliłam i czyściłam te mogiłki?

    Dziś mieszkam daleko od mojego grajdołka, ale byłam odwiedzić groby moich rodziców, moich dawnych mogił już nie było. Pozostała tylko modlitwa. Mieliśmy olbrzymi plecak pełen zniczy, które stawialiśmy jak zwykle krewnym, żołnierzom polskim i żołnierzom radzieckim, których poległo w moim miasteczku około 700. Robię tak co roku. Wspominam wszystkich, którzy znaczyli wiele w moim życiu, ciepło ich noszę w sercu. Pamiętam o tych kalekich ludziach, których przyprowadzałam do mojego domu, tłumacząc, że moja mamusia da im obiad, żeby nie jedli suchego chleba. Kiedyś opowiadałam to mojemu mężowi, że tak się zachowywałam jako malutka dziewczynka, to mi powiedział, że teraz wierzy w anioły, które za dobro opiekują się ludźmi. Ja w te anioły głęboko wierzę...


Strona główna