Kukułcze jaja, czyli o niechcianych dzieciach chorych psychicznie

Klara Klinger, Anna Wittenberg


    Teoretycznie są pacjentami, którzy przebywają tu na leczeniu. W praktyce do szpitala psychiatrycznego trafiają takie przypadki, których nikt nie chciał: ani rodzice, ani domy dziecka...

    Na drzwiach wgniecione ślady po uderzeniach pięścią, szpitalne łóżka szczelnie przykryte kocem, pokoje z pustymi ścianami i kratami w oknach, niewielki spacerniak, obdrapane krzesła i mrugająca świetlówka - tak mieszka 60 dzieci. W dwu pięknych kamienicach z początku XX wieku, otoczonych drutem i zamykanych na wielki klucz jak z wiktoriańskich powieści, mieszczą się jedyne w Polsce sądowe oddziały dla dzieci chorych psychicznie.

    - Chowamy tu kolejnych Trynkiewiczów - pojawiają się zarzuty.

    - Nie jesteśmy sadystami. Zależy nam na tych dzieciakach - odpowiadają lekarze.
    W malutkiej miejscowości nad Odrą obok największego w Europie klasztoru cysterskiego mieści się szpital psychiatryczny. To dwa główne znaki rozpoznawcze Lubiąża. Szpital ma swoje tradycje, kiedyś działał w klasztorze. Przed drugą wojną światową to on i miejskie stajnie dawały zatrudnienie całej miejscowości. Dzisiaj stajni już nie ma.

    Na niewielkim parkingu przed bramą placówki stragany na plastikowych płachtach otwierają sprzedawcy legginsów, damskiej bielizny, mydła i powidła. Na jednej przy kałuży błota leżą dziecięcy laptop zabawka, stary odtwarzacz, kozaczki z lat 80. i filmy DVD z gazet.

    Za szpitalnym płotem otwiera się miasto ogród. Kompleks wybudowany został z myślą o chorych psychicznie. Ponad stuletnie pawilony z czerwoną dachówką i elementami pruskiego muru osadzono na planie koła. W 2005 r. powstał tu pierwszy oddział sądowy dla chorych psychicznie nieletnich. W 2007 r. drugi, odwykowy. Ich pawilony położone są w głębi kompleksu, otoczone wysoką siatką. Jeśli ktoś przeskoczyłby płot, musiałby biec dwa kilometry polem, by znaleźć się w najbliższej wsi - Glinianach. Szesnaście do Wołowa, najbliższej stacji kolejowej.

    Beata Sobocińska z Biura Rzecznika Praw Dziecka odwiedziła Wojewódzki Szpital dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Lubiążu na początku roku szkolnego. Pojechała tam po tym, jak do biura kilkakrotnie dzwonił Wojtek. Ma 12 lat. Skarżył się, że jest molestowany, głodny, nieszanowany. - To dziecko to sam ból - głos kontrolerki się łamie.

    Wojtek tak bardzo pragnął kochać i być kochany, że z tej miłości aż skopał wychowawczynię w domu dziecka. Wymyślił, że go adoptuje. A ta zaszła w ciążę. Marzenia prysły.

    Chłopca sąd umieścił na jednym z dwóch z lubiąskich oddziałów - dla dzieci, które złamią prawo, są bardzo agresywne albo mają problemy z uzależnieniami, a biegli stwierdzą u nich zaburzenia psychiczne. Kryteria są sztywne, ale kontrolerzy rzecznika praw dziecka mają wątpliwości co do zasadności pobytu w lubiąskim szpitalu większości pacjentów. Ordynator oddziału poinformował ich, że tylko dwoje ma zaburzenia psychotyczne. A pozostałe tylko zaburzenia zachowania spowodowane niewłaściwie prowadzoną wcześniej socjalizacją.

    Niewłaściwy jest na przykład Antek z zespołem Aspergera. Z domu przyjechał z czerwonym paskiem na świadectwie. I sporym ładunkiem agresji, który powinno się rozładować na terapii środowiskowej, a nie na oddziale otoczonym kratami. Tymczasem, kiedy Sobocińska pojechała do szpitala, tygodniowy plan zajęć terapeutycznych wyglądał tak: w poniedziałek - zakupy, spacery po terenie szpitala. We wtorek - wyjście na spacerniak. W środę - porządki na oddziale. W czwartek o zajęciach dla chłopców cisza. W piątek - znów porządki. W międzyczasie są zajęcia indywidualne i grupowe, wśród nich nauka higieny, składania podkoszulków. Odskocznią były zajęcia malowania.

    Sobocińska załamuje ręce: - Dzieciaki są tam zamknięte, a na oddziale niewiele się dzieje. One tam wariują. Nawet zdrowy i silny człowiek by się posypał.

    Na oddziale każdym pacjentem teoretycznie zajmuje się psycholog. "Terapia indywidualna nie odbyła się - pacjentka nie przyszła na sesję. Podobnie jak tydzień temu już na wizycie lekarskiej przepraszała mnie za to, że nie przyszła. Prosiła o to, żeby zmienić jej dzień terapii, na co się nie zgodziłam. Przypomniałam o tym, że jeśli nie przyjdzie w przyszłym tygodniu, to zostanie wyrzucona z terapii" - to notatka jednego z zatrudnionych w szpitalu psychologów.

    Motywacją do skorzystania z terapii mają być punkty. Nie wstaniesz na śniadanie - kilkadziesiąt punktów w plecy. Nie ma cię na terapii - kolejne kilkadziesiąt punktów. Dzieci przekonują, że ciągle są poniżej zera, nawet po kilkaset punktów, a wyjście na plus graniczy z cudem. Ci na minusie nie mogą wyjść na przepustkę, spotkać się z rodziną ani wyjechać na wycieczkę szkolną. Za karę dziecko może zostać wyeliminowane z wieczornego rytuału - "parzenia". Tak w szpitalnym slangu nazywa się zalewanie wodą chińskich zupek. To dla pacjentów ratunek przed wieczornym głodem - między kolacją a ciszą nocną mijają cztery godziny. Pacjenci skarżą się, że jedzenia jest za mało. A to, które dostają, jest niesmaczne.

    Jeśli na pacjenta nie działają punkty, zawsze zostaje inne wyjście. Na spotkaniach szpitalnej społeczności zanotowano: "Jeśli któraś odmawia wyjścia na zajęcia szkolne, idzie na obserwację, siedzi na krześle, drzwi zamknięte. Łóżka wnoszone tylko do spania". "Jeśli któraś trafi na obserwację w piątek, zostaje do poniedziałku". "M. za nieprzestrzeganie reżimu sanitarnego za karę zostaje umieszczona na sali obserwacyjnej do wtorku". "Z. ma obowiązek wykonywania dyżurów na stołówce. Jeśli odmówi wykonania, ma być umieszczona na obserwacji bez łóżka, ewentualnie krzesło". I dalej - za brzydkie słowa, za odmowę założenia czapki w zimie - do izolatki.

    Punktami zarabia się na przywileje. Za 400 punktów zdobytych w tygodniu można wyjść do piekarni. Dziewczynki mogą ogolić nogi. Ufarbować włosy. Za 60 osiągniętych w ciągu dnia - grać w scrabble z sanitariuszem, wydepilować brwi (tylko w piątki) albo wyjść na spacerniak. A na szpitalnym spacerniaku można zrobić siedemdziesiąt dwa kroki. Najpierw dwadzieścia cztery. Potem dwanaście. Znów dwadzieścia cztery. I znów dwanaście. Do niedawna było to jedyne miejsce, w jakim młodzież mogła uprawiać aktywność fizyczną.

    Teoretycznie (zgodnie z prawem) dzieci powinny dostawać kieszonkowe. Domy dziecka i młodzieżowe ośrodki wychowawcze, z których pochodzi większość pacjentów, tak bardzo troszczą się o los podopiecznych, że po tym, jak sąd zdejmie im z głowy agresywnego wychowanka, z tej ulgi aż o nich zapominają. A dzieci nie mają jak walczyć o swoje. W szpitalu mają zakaz dzwonienia, jedyny bezpłatny telefon to linia do rzecznika praw dziecka i pacjenta. Z dokumentacji pacjenta oddziału III: "Proszę pana, żeby coś zrobić z tym, żeby dom dziecka przesłał, jakby pan mógł zadzwonić, żebym dostał paczkę, bo nie mam czym się myć".

    Z higieną bywa więc różnie. Nie sprzyja stan łazienek. Toalety - jak odnotowali z kolei kontrolerzy rzecznika prawa pacjenta - na oddziałach są brudne, mają zacieki na ścianach, obłupane kafelki. W kaloryferach są dziury, brakuje ręczników jednorazowych. W niektórych łazienkach nie ma zasłonek prysznicowych. Jak się okazuje, sprawa zasłonek na dziecięcych oddziałach psychiatrycznych swego czasu była rozstrzygana na szczeblu konsultanta wojewódzkiego (prof. Andrzej Rajewski uznał, że ich brak narusza prawa dzieci do poszanowania intymności).

    A przy tym wszystkim brakuje pacjentom podstawowych sprzętów. To, co rzucało się w oczy kontrolerom, to brak szafek na rzeczy osobiste. Nie ma też biurek. Dzieci odrabiają lekcje wspólnie, w stołówce. Albo w sali terapeutycznej, gdzie straszą obdrapane stoły, chwiejące się żelazne krzesła z powyrywanymi siedzeniami, na ścianach łuszczy się farba, a na wysokim suficie mruga z charakterystycznym trzeszczącym dźwiękiem jedna z niewielu działających jarzeniówek. Piętnastu chłopców codziennie toczy tam walkę z głodem narkotykowym.

    - Dyrektor ma serce do szpitala - mówią we wsi. - Za poprzedniego upadał. Ten podniósł go, ma pomysły, zatrudnia ludzi - przekonuje z uśmiechem zgrabna blondynka, przewodniczka w opactwie. Ponoć dyrektor jest serdeczny, pełen energii. Trudno go jednak zastać. Nic dziwnego - równolegle jest ordynatorem oddziału VI i pracuje w powiatowej poradni zdrowia psychicznego, jest biegłym sądowym.

    Jacek Kacalak to wysoki, opalony mężczyzna. Konkretny, odpowiada na pytania, nie owija w bawełnę. Ma już przygotowane pisemne informacje o dwóch oddziałach dziecięcych, wcześniej opracowane przez lekarzy: plan zajęć, opis sytuacji. Zapytany, czy w szpitalu przebywa pacjent z zespołem Aspergera, dyrektor nie ma pojęcia, ale wie, jak to rozwiązać. Wzywa ordynatorów. Owszem, jest taki chory. Na pytanie o głodujące dzieci - przywołuje dietetyczkę szpitalną. Nie są głodne, a menu jest z nimi konsultowane. W trosce o jakość szpital zmienił nawet firmę. Na pytanie o finanse szpitala dyrektor chce wołać księgowego. Jak potem tłumaczy nam jeden z rozmówców, po prostu woli zarządzać z daleka, nie angażuje się w problemy konkretnych chorych.

    Za sytuację szpitala dyrektor wini przede wszystkim ograniczenia finansowe. - Funkcjonowanie oddziałów dziecięcych kosztuje rocznie 4,5 mln zł. Między styczniem a październikiem przyniosły one stratę 450 tys. zł - mówi dyrektor Kacalak i skarży się, że sądowa psychiatria dziecięca jest jedną z najbardziej niedofinansowanych dziedzin w Polsce.

    Półtora roku temu dr Kacalak razem z innymi dyrektorami szpitali psychiatrycznych wszczął bunt i odmówił podpisania kontraktów z NFZ. W szpitalu brakowało wszystkiego - fachowców, pieniędzy na zajęcia terapeutyczne, wyposażenie. Walczył, bo II oddział sądowy, ten dla uzależnionych dzieci, jest jedynym takim w kraju.

    Lekarze mówią, że w czasie kolejnych kontroli czują się jak sadyści. Bo dzieci wyczują i wykorzystają każdą słabość tych, z którymi rozmawiają, przeciągając ich na swoją stronę. - Tam, skąd pochodzą, tylko tak mogli przetrwać - mówi dr Norbert Sabatowski, ordynator oddziału II. - Umieją też oczarować. Nie bez przyczyny - one naprawdę cierpią, są poharatane przez życie. Nie każdy umie znaleźć w tym wszystkim złoty środek.

    Tym bardziej że dla wielu pacjentów lubiąskie oddziały sądowe to pierwsze miejsce, w którym ktoś stawia im jasne granice. To dla dzieci presja, z którą starają się walczyć. Agata na przykład postanowiła rozprawić się ze szpitalnym dentystą. - Twierdziła, że ma genetyczny problem, że jej matka miała za bardzo ściśniętą szczękę, że musi mieć wyrwaną ósemkę, bo ta powoduje ból. Stomatolog przeprowadził zabieg, oddał dziewczynie ząb. Chciała go na pamiątkę. Po wyjściu z gabinetu pacjentka wyglądała, jakby opuściła więzienie w al. Szucha, opowiadała, że w szpitalu wyrywa się zdrowe zęby bez znieczulenia. Interweniował rzecznik praw pacjenta - wspomina dyrektor Kacalak. Nieprawidłowości się nie dopatrzył.

    Wojtek, ten, który bardzo kochał wychowawczynię z domu dziecka, wcześniej przyczynił się do zamknięcia oddziału psychiatrycznego w Radomiu, w którym przebywał. Dzwonił i pisał skargi.

    - Oni natychmiast rozszyfrowują każdego, wyczuwają słabości. Przychodzi ktoś nowy, to są sprawniejsi niż KGB. Po kilku dniach wiedzą o tej osobie wszystko, gdzie mieszka, ile ma dzieci, jakie ma problemy, no i rozgryzają jej charakter - mówią zgodnie ordynatorzy. - Najgorzej, jak ktoś chce przestrzegać regulaminu, wtedy staje się człowiekiem niewygodnym. Wówczas potrafią działać jak wilcze stado, osaczyć, aż w końcu wygryźć.

    Ze spotkań szpitalnej społeczności: "Omówienie sprawy W., który podczas wizyty pani rzecznik żalił się, że jest bity, popychany przez sanitariuszy. Przepraszał cały personel".

    Dyrektor podkreśla, że te prowadzone przez niego oddziały są najbardziej specyficzne w całej psychiatrii. - Owszem, dochodzi u nas do pobić, aktów agresji. To nie my decydujemy o tym, kogo przyjąć, pacjentów kieruje do nas sąd. Na jednym oddziale mamy naprawdę chore psychicznie dwunastolatki, ale też szesnastolatki z młodzieżowych gangów, które zajmowały się prostytucją. Czasem założenie takiemu dziecku sprawy to gest rozpaczy środowiska: domu dziecka czy młodzieżowego ośrodka wychowawczego. Oni sobie nie radzą, więc jakoś musimy sobie radzić my.

    Kłopot jest taki, że mieszkają się tu bardzo różne dzieci. Takie, które mają lekkie zaburzenia, które mają szansę wyjść na prostą. Ale i takie, które wysłano do szpitala za ciężkie pobicia. Są i takie z bogatych domów, które wpadły w ciągi narkotykowe. Wszyscy razem w jednym miejscu. Lekarze wyliczają: Rafała matka brała z domu dziecka tylko po to, by dostać większy kwaterunek. Potem oddawała go z powrotem. A kiedy trafił na oddział zamknięty, przestała go odwiedzać. Sandrę ojciec zachęcał, by raz spróbowała, przecież jest już duża. Miała 12 lat, kiedy wzięła z jego kolegami amfetaminę. Potem, już żeby zdobyć pieniądze na narkotyki, zaczęła się prostytuować. Rodzice Ali po rozwodzie podzielili dom. Chcieli podzielić też Alę. Ale Ala, zamiast dać się przeciągnąć na którąś ze stron, zaczęła uciekać w narkotyki. W Lubiążu miała się pozbierać - odwiedzana raz przez mamę, raz przez tatę. Każde z nich starało się przekonać dziewczynkę, by zamieszkała właśnie u niego. Kiedy Ala wyszła ze szpitala, na ulicy spała już w pierwszą noc.

    W ofercie szpitala jest psychoedukacja rodziny - rodzice mogą przyjść, porozmawiać o problemach dzieci. Lekarze są przekonani, że dziecko może wyjść na prostą tylko wtedy, gdy jest też zainteresowanie najbliższych. - I co? Pracuję sześć lat i miałem zaledwie trzy rodziny, które brały udział w takich zajęciach - mówi dr Piotr Szylko, ordynator oddziału III.

    Są jednak i tacy wychowankowie, którym się udaje. Dzwonią, że ułożyli sobie życie. Nawet jeżeli jest to niewielki procent, lekarzom daje nadzieję na to, że ich praca ma sens.

    Kłopotem jest to, że trudno o dobry personel. Praca jest ekstremalnie trudna. Odchodzili terapeuci, dobre psycholożki uznawały, że nie dają sobie rady w pracy na tych oddziałach dla małoletnich, choć świetnie sobie radziły na tych u dorosłych. - Rotacja jest spora - dodaje dyrektor Kacalak.

    Ordynatorzy pokazują nam porozrzucane wokół oddziałowych budynków resztki jedzenia, które pacjenci wyrzucali przez kraty. - Skarżą się na jedzenie? A jak nie ma kontroli, to, proszę pań, wygląda tak: przychodzi jedna z dziewczyn. - To gówno - mówi na zupę. I żadna inna nie ośmieli się tknąć. Choćby była najlepsza, jaką w życiu jadła. Ta zupa jest "przestrzelona". W więziennym slangu oznacza to, że jest to coś skażonego. - Bywa, że sami wrzucą robaki, włosy czy patyki. Jest afera, coś się dzieje - komentuje dr Sabatowski.

    Zna różne triki. Do Lubiąża przyjechał jedenaście miesięcy temu z doświadczeniem z sąsiedniego Wołowa, gdzie w zakładzie karnym wyroki odsiaduje 1046 morderców, gwałcicieli, złodziei. Sabatowski jest tam nadal lekarzem.

    - Biurka do odrabiania lekcji? Kilka lat temu w oddziale wybuchł bunt. W sylwestra grupa pacjentów zabarykadowała się w jednym z pomieszczeń. Pomogli antyterroryści - wspomina dr Szylko. A potem był jeszcze jeden, podobny. Dzieci używały rurek z łóżek, w ruch poszły szafki. Powód? Żeby coś się działo. Dyrektor szpitala nie chce o buntach dużo mówić, do dziś jest wdzięczny prasie za to, że sytuacji nie opisała. Gdyby miała głośne echo, oddział pewnie by zamknięto. Sale wyglądają więc dokładnie tak, jak w opisie z kontroli, ta sama jarzeniówka, obdrapane ściany i poszarpane krzesła. - Dzieci wszystko niszczą. Nawet telewizor rozbiły - próbują tłumaczyć lekarze.

    Jak to jest z tym systemem kar czy też nagród, jak wolą to nazywać pracownicy szpitala? Lekarze przekonują, że w tworzeniu punktacji współuczestniczą dzieci. Skala jest duża, bo tak jest wygodniej. - Jest tak, że w jednym tygodniu Kasia będzie miała minus 120, ale już w drugim ponad 200 - mówi dr Szylko.

    Gwałtownie zaprzeczają karaniu pobytem w izolatce. Czegoś takiego nie ma. Jest tylko sala obserwacyjna - podkreślają lekarze. Kiedy opowiadają, wszystko wydaje się kwestią zmiany perspektywy lub też przedstawienia. To, co dla dzieci jest karą, dla rzecznika łamaniem praw pacjentów, to dla lekarza obserwacja przy pogorszeniu nastroju.

    Albo sprawa z farbami i depilacją. - To jest problem. Dziewczynki goliły się jedną żyletką, a potem dostały chorób skórnych. Poza tym były kłopoty z samookaleczeniami. Wymyśliliśmy z naszym rzecznikiem praw pacjenta, że wprowadzimy plastry. Z farbami do włosów jest jeszcze gorzej, szczególnie na oddziale odwykowym. Tam każda substancja jest dobra, jeden dzieciak się nawdychał Pronto, które ukradł z magazynku, inny nafaszerował się płynem z zapalniczki, kolejny wąchał mazaki. Nie wiem, jak tę sprawę z malowaniem włosów rozwiązać, może szamponetki? - zastanawia się dr Sabatowski. Widać, że wciąż ma zapał, by poprawić sytuację dzieci.

    W raporcie po kontroli z Biura Rzecznika Praw Dziecka były też skargi, że dzieci muszą wykonywać prace porządkowe na oddziale. Lekarze są skonfundowani. Czy dzieci powinny mieć dyżury i dbać o porządek obok, czy wszystko mają za nich robić salowi? Jeśli eksperci i kontrolerzy stwierdzą, że dzieci nie powinny sprzątać, to dobrze, niech sprzątają wynajęte osoby. Ale bywa, że są i takie sytuacje jak ta: jeden z chłopców załatwił się na sam środek toalety, potem zawołał salowego i powiedział: "Sprzątaj to teraz, kutasie".

    Z zajęciami dodatkowymi oraz terapią, która by miała dać szanse tym dzieciom na powrót do normalnego życia, jest prawdziwy problem. Jeszcze kilka lat temu nie było nawet boiska, powstało dopiero po wrzawie medialnej. Marszałek województwa, pod którego nadzorem jest szpital, ponoć uznał, że tak nie powinno być, i je zafundował. Teraz nawet nocą mogą wyjść, bo jest oświetlenie. Bywa jednak i tak, że problemy tworzą same dzieci. Te, które jeszcze w poniedziałek robią dąsy, że nie wyszły na boisko, we wtorek mają na wszystko wywalone. Nie wstają z łóżka i blokują wyjście całej grupy.

    Po kontroli prowadzonej przez zespół z Biura Rzecznika Praw Dziecka do grafiku włączono trochę zajęć dodatkowych. Dzieci chodzą na te prowadzone przez żonę dyrektora (która jest malarką), by robić z dziećmi odlewy gipsowe, wycinanki, batik. Odskocznią może być lepienie modeli czy też malowanie na szkle - arteterapia.
    - Dlaczego piętnastoletni chłopcy, których rozsadza energia, mają leczyć się przez malowanie?

    - Mają salę gimnastyczną, orlika, tam mogą się wybiegać. Tylko w amerykańskich filmach boksują, ćwiczą na siłowni. To zbrojenie ich. Po co? Żeby potem tacy napakowani i agresywni wyszli ze szpitala? - odpowiada pytaniem na pytanie Jacek Kacalak.
    - A coś bardziej dla chłopców?
    - Przecież nie damy im narzędzi do ręki - uśmiecha się łagodnie dr Sabatowski.

    Lekarze nie widzą też nic dziwnego w tym, że część zajęć koncentruje się na nauce nauki życia. Doktor Szylko: - Panie mają wątpliwości, że nauka higieny to terapia? Niektórzy nastoletni pacjenci nie wiedzą, że jak się myją, to trzeba odciągnąć napletek. A potem przychodzą ze skargą: doktorze, bo ja coś tu mam chyba.

    Przyznają jednak, że nie ma środków, by zatrudnić dodatkowych, rozszerzających wachlarz terapeutyczny specjalistów. A na takim oddziale by się naprawdę przydali, jeżeli miałby on spełniać swoją funkcję. W programach zalecana jest terapia behawioralno-poznawcza. Ale skąd wziąć speca? Na Dolnym Śląsku trudno o osobę z takim wykształceniem. Kilku jest w innych województwach, ale kto przyjdzie do wioski, może i ładnej, ale pracować za 2-3 tys. zł z najtrudniejszą młodzieżą?

    Doktor Norbert Sabatowski ma większy problem z zatrudnieniem sanitariuszy do pracy w takich warunkach. Kto wytrzyma za niecałe 1400 zł i nie zwariuje?

    Tu byłaby kropka. Gdybyśmy w wędrówce po Lubiążu nie trafiły na ostatnie piętro oddziału II. Do przyszpitalnej szkoły. Ona wywraca perspektywę po raz trzeci.
    Tu jest czyściutko, widać niedawny remont. W korytarzu choinka, a pod nią kiermasz prac wykonanych przez dzieci - pudełka ozdobione dekupażem, choinki zrobione z wacików kosmetycznych, pomalowanych i posklejanych gazet. Bombki ozdobione wstążkami. Większość z nich nadałaby się na wystawki w drogeriach. Takie zestawione z hasłem "najlepszy prezent na święta". W salach jest nie tylko telewizor, ale i komputer, tablice interaktywne, a nawet xboxy. A w klasie biologicznej jest nawet szkielet, jakieś okazy w formalinie. Inny świat.

    Dyrektorka Henryka Rewak, uśmiechnięta blondynka, opowiada o tym, jakie są dzieci, jakie ma plany - aż roznosi ją energia. Kiedyś pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. Odeszła, wyszkoliła się pedagogicznie i zaczęła pracować w normalnej szkole. Ale ciągnęło ją z powrotem. Gdy powstała szkoła przy szpitalu - wróciła, uznała, że to jej miejsce. I walczy o każde dziecko.

    Pierwsza była batalia o wyjścia. - Te dzieciaki od rana do wieczora siedzą za kratami. Jak im tu pokazać normalność, że może być inaczej? Tylko wychodząc do kina, do teatru, do restauracji - mówi dyrektorka. Przepustkę może wydać sąd. Więc kiedy organizowała wycieczkę, ona i jej pedagodzy chwytali za telefon i obdzwaniali kilkudziesięciu sędziów, do każdego pisali pisma i załatwiali zgody na wyjście dla czterech uczniów podstawówki, trzydziestu ośmiu gimnazjalistów, szesnastu uczniów ogólniaka. Wspomina, że wówczas nawet lekarze pytali ją: po co, przecież sądówka? Teraz również widzą w tym sens.

    Ale dyrektor widziała, że dzieci są chętne, a do tego zdolne. - No po prostu nie wytrzymam, musiałam pokazać ich talenty innym - opowiada z błyskiem w oku. Teraz wygrywają kolejne konkursy, nawet wojewódzkie. Pantomima, śpiew, poezja.

    Dziś przepustki udało się załatwić na stałe, zgodę musi wydać tylko ordynator danego oddziału, z którego jest dziecko. Dzięki jej uporowi pacjenci byli w Karpaczu, zwiedzili Kotlinę Kłodzką, Wrocław. Na wakacje może morze? Skąd na to pieniądze? Henryka Rewak się uśmiecha. - Co za problem. Robię tak, żeby były.

    Kiedy na coś brakuje, dyrektorka szkoły siada i pisze granty. Zgłosiła się do dwóch projektów unijnych, licząc, że może chociaż jeden wypali. Dostała oba. Choć o ten jeden, który jest na dwa lata, za ok. 300 tys. zł, starała się kilka razy. - Pisałam wnioski i wyłam. Pomogło starostwo w Wołowie i się udało. Jesteśmy niestandardowi, a rubryczki robione są pod linijkę - opowiada.

    Dzięki temu, że Henryce Rewak się chciało, szkoła kupiła nawet rowery dla wychowanków. Nie dało się jeździć bez kart rowerowych? Dyrektorka uruchomiła już ośrodek wojewódzki w Legnicy. Egzaminatorzy obiecali, że przyjadą w styczniu na miejsce i zrobią z dziećmi warsztaty. Druczki, według nowych standardów, już przygotowała.

    Jak to się dzieje, że w szkole dzieci mogły zrobić i te choinki, i bombki? I na rower pojechać? Przecież są chore, nie powinny mieć dostępu do ostrych narzędzi. Mogą uciec. - Przesada - ucina dyrektorka Rewak. - U mnie mają pistolety z klejem na gorąco. Nauczyciele już wiedzą, że muszą je odliczyć, sprawdzić, czy sobie młodzież czegoś nie odlała, by później powdychać - kwituje dyrektorka. - A ucieczki - zdarzają się sporadycznie, jest to wkalkulowane w to, co robimy, w innym przypadku nie zrobilibyśmy nic.

    O tym, że młodzież wykracza poza standard, świadczą jednak kraty oddzielające skrzydła szkoły. Na przerwie wszyscy stłoczeni są w jednym korytarzu. W szkole dziewczyny i chłopaki przebywają razem. One - uczesane, pomalowane, ubrane na wyjście. Oni - czyści, porządni. Dlaczego piętro niżej mają problem z higieną? Tego pani dyrektor już nie powie. Wie za to, że dzieci kombinują, manipulują, a my jesteśmy tu po to, aby im pokazać, że nie na tym życie polega. Że można normalnie. Do tego trzeba i zapału, i cierpliwości.

    - Pamiętam, był piątek, godzina 19.30. Siedziałam w gabinecie, ale już wychodziłam do domu. Zadzwonili ze szpitala, czybym nie porozmawiała z uczniem. Dzieci są przyzwyczajone do tego, że ja zawsze jestem na miejscu. Kiedy powiedziałam, że już muszę iść, usłyszałam stek przekleństw - wspomina. Jej to nie rusza, bo wie, że to dzieciaki, które niejedno przeszły w życiu. - Na początku to był wielki problem dla moich nauczycielek. Co i rusz któraś przychodziła z płaczem. Ja im wtedy mówię: a tablicę przy wejściu czytałaś? - Czytałam. - A co tam jest napisane? - Że szpital psychiatryczny. - To czego oczekujesz?

    Dyrektor najbardziej boli, że lekarze uparli się, by do szkoły dzieci przychodziły po południu. Trudno, żeby po 16 wchłaniali nową wiedzę. A ponieważ mają jeszcze zajęcia w ramach projektów unijnych, to siedzą nieraz do 21. - Dlatego załamuję się, jak widzę, że jeden z chłopców chodzi po spacerniaku. Albo dziewczynki schodzą robić tosty do klubu pacjenta. Mogliby się wtedy uczyć matmy, a tosty szykować po południu - denerwuje się. Chciała wynegocjować, że dzieci chodzą raz tak, a raz tak.

    Lekarze: dzieci są tu przede wszystkim po to, żeby się leczyć, to na tym powinna się skupiać ich uwaga. Dyrektor szkoły: oni ustawiają terapię dzieci pod swoje potrzeby. Wymownie pokazuje okna oddziałów. Po południu czasem przemknie w nich sanitariusz. Po lekarzach, terapeutach, psychologach ani śladu. Kiedy Sobocińska z Biura Rzecznika Praw Dziecka pojechała do Lubiąża, w dokumentacji oddziału III brakowało informacji, czym psycholog zajmował się w czasie, kiedy pacjentka nie stawiała się na terapii. Kiedyś jedna z pielęgniarek miała powiedzieć, że terapia właściwie odbywa się w szkole.

    Dyrektor Rewak uważa, że z dziećmi trzeba być prawie non stop. Oczywiście jeżeli chce się osiągnąć jakiś cel. To w szkole wprowadziła zespoły wychowawczo-lecznicze, na których spotykają się opiekunowie z obu stron - szkolnej i szpitalnej.

    Beata Sobocińska od rzecznika praw dziecka chciałaby, żeby personel szpitala bardziej zaangażował się w terapię dzieci. Żeby cała placówka wyglądała jak szkoła.

    Doktor Sabatowski chciałby mieć nieograniczony budżet. Wtedy wprowadziłby superwizję pracowników, mógł lepiej zapłacić psychologom.

    Dyrektor szpitala chciałby za to powiększyć II oddział, ten odwykowy. - Potrzebowałbym jeszcze 30 łóżek. Tak by oddzielić młodocianych przestępców od dzieci chorych psychicznie. Żeby była jakaś motywacja, jakieś zróżnicowanie. Zachowujesz się lepiej, współpracujesz - trafiasz pod mniejszy rygor - mówi.

    Pani Rewak marzy też o dniu, w którym przepisy oświatowe uwzględnią specyfikę szkół przy oddziałach psychiatrii sądowej o wzmocnionym zabezpieczeniu. Dyrektor szkoły chciałaby też w jednym z budynków szpitalnych stworzyć ośrodek dla tych, którzy ze szpitala wychodzą i nie mają dokąd pójść. A w nim szkołę zawodową. - Na razie po skończeniu terapii dzieci zostają wypisane z powrotem tam, skąd przyszły. Większość znów zaczyna ćpać, przerywają edukację, a cały system utwierdza ich, że są do bani.
    Dzieci też mają swoje marzenia.
    "Żebym miał dokąd wracać".
    "Żeby mieć rodziców".
    "Żeby mama mnie znów kochała".

    "Dzieci w szpitalach psychiatrycznych: nie chcieli ich ani rodzice, ani domy dziecka"
    Klara Klinger, Anna Wittenberg
    "Dziennik Gazeta Prawna", 9.01.2015


Strona główna