Polska. Tu mam dla kogo żyć

Prof. Franciszek Kokot


    Koledzy z gimnazjum i ciotka Teresa z synami uciekli przed Rosjanami do Drezna i zginęli tam od bomb aliantów. Ja zostałem na dworcu na Śląsku. Chyba sam Pan Bóg mnie tu zatrzymał. Z Prof. Franciszkiem Kokotem rozmawia Judyta Watoła.

    - Co do odznaczeń, wyróżnień i innych wyrazów uznania, uważam, że podobnie jak bomby trafiają w niewinnych - mówi prof. Franciszek Kokot. Za wybitne zasługi dostał Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski, Medal Ludwika Pasteura, a Jan Paweł II odznaczył go papieskim Orderem św. Sylwestra. Jest członkiem The Royal College of Physicians.

    Internista, nefrolog, endokrynolog i patofizjolog. Uważany w świecie za jednego z ojców współczesnej nefrologii, jest jednym z najwybitniejszych lekarzy w historii polskiej medycyny. Autor i współautor prawie tysiąca publikacji naukowych, a także amerykańskich podręczników. 4 października 2017 roku otrzymał na Uniwersytecie Opolskim dziesiąty tytuł doktora honoris causa.

    Judyta Watoła: Na Zachodzie osiągnąłby pan więcej?
    Prof. Franciszek Kokot: Ale po co mi więcej? Nieraz miałem okazję, żeby zostać. W 1958 roku byłem pierwszym stypendystą z Polski na Uniwersytecie w Genewie. Z początku traktowali mnie podejrzliwie, jak jakiegoś szpiega. Szczególnie stażyści z USA nie dowierzali, że mogłem zza żelaznej kurtyny normalnie wyjechać. Przez pierwsze dwa tygodnie unikali wspólnych posiłków. Ale kiedy stypendium się kończyło, zaproszono mnie na rozmowę do Urzędu Kontroli Ludności. Tam pewien Szwajcar najpierw pokazał mi różne wydawnictwa pokazujące Szwajcarię jako kraj dobrobytu, pięknej przyrody i porządku. A potem spytał: "Dokąd pan wraca? Do piekła?".

    Odpowiedziałem: "Proszę pana, mam troje dzieci, żonę na studiach. Jeżeli nie wrócę, wyrzucą ją. Kto wtedy wyżywi moje dzieci?". Obiecywał, że przez Czerwony Krzyż ściągną ich do Szwajcarii. Ale za ile lat? Pięć? Dziesięć? Wróciłem.

    Byłem młody, ale już po specjalizacji, z doktoratem. Chcieli po prostu zrobić na mnie interes. Tylko że ja tu miałem dla kogo żyć. A świat i tak cały zobaczyłem. Na ponad 20 amerykańskich uczelniach byłem visiting professor. Docenili mnie. Z naszych prac nad immersją wodną korzystała nawet NASA.

    Nad czym?
    - Badaliśmy, jak zachowuje się ciało zanurzone w wodzie, jak zmienia się funkcja serca, nerek, płuc. To zmienia się także w przestrzeni kosmicznej, bo nie ma grawitacji i ciśnienia z zewnątrz. Inaczej krąży krew.

    A jednak lekarze nie mają u nas dobrze. Znów młodzi walczą o lepsze zarobki.
    - Mój brat Alojz za żoną pojechał do zachodnich Niemiec i był tam maszynistą lokomotywy. Śmiał się, że zarabia kilka razy więcej niż ja, profesor. Najmłodszy, Paulek, spawał lufy do czołgów w hucie Zawadzki w Ozimku i też zarabiał dwa razy tyle co ja. Coś z tego zostało. Dlatego rozumiem młodych. Sam nie narzekam. Dzieci wykształciłem, dom postawiłem, a na tamten świat i tak go nie zabiorę.

    Pan się już szykuje?
    - Naturalnie. Skończę wkrótce 88 lat.

    To nie jest dziś tak dużo.
    - Niby tak. Niesamowite, że w ostatnim półwieczu oczekiwana długość życia wydłużyła się o 20-30 lat. W Skandynawii czy Japonii ludzie pracują do późnej starości. Praca daje najwięcej energii, jest życiodajna, chociaż ludzie nie chcą w to wierzyć.

    Pan pracował od małego.
    - Była bieda. Wszyscy ciężko pracowali. Moi rodzice - Franciszek i Franciszka - pobrali się około 1920 roku. Pierwsza przyszła na świat siostra, ale zmarła, jak miała pół roku. Potem urodzili się Bernard i Alojz, ja, a na końcu Paulek. Kiedy jeszcze cały Śląsk był niemiecki, ojciec był murarzem w Królewskiej Hucie, czyli Chorzowie. Zarabiał tylko 80 marek. Po plebiscycie w 1921 roku Chorzów znalazł się w granicach Polski, a Olesno zostało niemieckie. Ojciec chciał się nawet przenieść, jego brat Aleksander ożenił się z Polką z Katowic, a fajny to był wujek, wesoły. Ale matka do Polski nie chciała. Powiedziała, że w Oleśnie jest jej ojcowizna i się stąd nie ruszy.

    Patrząc na zdjęcie rodziców, płacze pan...
    - Płaczę, bo żaden z moich braci nie dostał od nich tyle co ja. Żadnego nie posłali do gimnazjum, bo trzeba było płacić czesne. W moim przypadku matka uległa namowom nauczyciela. Już po pół roku nauki dostałem stypendium. 20 marek na czesne i książki, ale nigdy tych pieniędzy nie dostałem. Mama płaciła czesne, a resztę zabierała na życie. Uczyłem się z książek kolegów.

    Nie miał pan żalu?
    - Nawet cienia. Byłem i tak wyróżniany wśród braci. Jak matka posyłała nas na zakupy, to starszych rozliczała co do grosza, a mnie nigdy, choć zawsze sobie coś kupiłem i ona to wiedziała. Mój najstarszy brat, dopiero kiedy został księgowym w sklepie kolonialnym, mógł sobie kupić czekoladę.

    Rodzina była bardziej za Niemcami czy za Polską?
    - To było poplątane, jak to na Śląsku. W domu rodzice mówili po polsku tylko wtedy, jak nie chcieli, żebyśmy ich rozumieli. Strasznie nas to denerwowało, bo znaliśmy po polsku tylko pojedyncze słowa. W Oleśnie mówiło się po niemiecku. Jak pojechałem do ciotki do Grodziska pod Strzelcami Opolskimi, to byłem zdziwiony, że tak swobodnie na ulicy jedni mówią po niemiecku, a inni po polsku.

    Ta ciotka z Grodziska to była Tereska, najmłodsza siostra mamy. A mama nazywała się z domu Kostka. Miała jeszcze dwie siostry, które poszły do klasztoru, i trzech braci. Jednemu z nich było Stanisław, nazywali go Stanik. On był bardzo za Polską. Powstaniec, bił się na Górze św. Anny, był nawet ranny. Jego żona Weronika pochodziła spod Namysłowa, czyli też z niemieckiej strony. Tam osiedli. Ale Niemcy nie mieli do Stanika zaufania. Jak przyszła druga wojna, nie wzięli go nawet do Wehrmachtu.

    A innych z rodziny?
    - Starszych braci. Mój brat Bernard na froncie wschodnim dostał prosto w serce. Kula przeszyła go na wylot, ale trafił na świetnego lekarza. Leżał potem w Opolu w szpitalu wojskowym. Z Olesna niedaleko, jeździłem go odwiedzać. Na piętrowym łóżku leżał.

    Piętrowym? W szpitalu?
    - Naturalnie! Tylu było rannych, że brakowało miejsca. Bernarda całkowicie tam wyleczyli i znowu wzięli na front. W 1945 dostał się do niewoli. Pracował w obozie gdzieś w Doniecku. Wypuścili go po dwóch latach, ale że uważali za Niemca, to odesłali do Halle. Tak się złożyło, że tam akurat były przesiedlone ze Śląska te ciotki zakonnice - Klemencja i Gwalfarda. Obydwie były pielęgniarkami, pracowały w szpitalu i robiły, co mogły, żeby Bernard nie umarł, bo wrócił skrajnie wyniszczony chorobą głodową, cały opuchnięty. Trzeba było go karmić łyżką mleka co godzinę. Większej ilości przewód pokarmowy by nie strawił z braku enzymów.

    A czemu pan nie wyjechał?
    - Chciałem, ale nie zdążyłem. To był styczeń 1945. Każda dzielnica Olesna miała wyznaczony termin ewakuacji. Byłem już na dworcu, ale front się zbliżał, słyszałem strzały. Koło szóstej wieczorem ogłosili, że nasz pociąg już nie odjedzie. Ci, co mieli konia, to jeszcze wsiedli na furmankę i w stronę Opola jechali.

    Miał pan 15 lat i miał jechać sam?
    - Starsi bracia byli na froncie, a rodzice zdecydowali, że zostaną z najmłodszym Paulkiem. Mama znów powiedziała, że tu jest jej ziemia i stąd się nie ruszy.

    Żałował pan, że nie uciekł?
    - Przeciwnie. Koledzy z gimnazjum, ciotka Teresa z Grodziska z synami, wszyscy pojechali transportem do Drezna i spalili się, kiedy alianci zbombardowali miasto. Chyba sam Pan Bóg mnie tu zatrzymał.

    I uczynił z pana polskiego lekarza. Gdyby nie wojna, byłby pan pewnie Niemcem...
    - Czy ja wiem? Moja rodzina była po prostu śląska. Tylko żeby tak inni chcieli to zrozumieć... Opowiem o Staniku. Jako powstaniec powinien być szanowany, że chciał Śląska w granicach Polski. Ale gdzie tam! Jak przyszli Rosjanie, to go aresztowali. Powiedzieli, że jest kontrrewolucjonist,ą i wywieźli go do Austrii. Uciekł stamtąd i wrócił, ale na jego gospodarstwie byli już przesiedleńcy z Wołynia. Powiedzieli Stanikowi i Weronice, że wiedzą, co to znaczy nie mieć dachu nad głową, i podzielili się z nimi ich własnym domem. Władza dała jednak Stanikowi tylko kilka tygodni spokoju i znowu przyszli. Tym razem trafił do obozu w Śremie.

    Jak się matka dowiedziała, wzięła mnie ze sobą i litr gorzoły. Jechaliśmy bydlęcym wagonem. W Śremie idziemy do komendanta. Mama oczywiście rosyjskiego nie znała, ale ja już trochę tak, bo kilku Rosjan u nas w domu stacjonowało.

    Tłumaczymy temu komendantowi, że Stanik walczył o Polskę, ale on na wszystko odpowiada: "Nielzja, nielzja". Wtedy matka wstała i otworzyła mu szufladę w biurku. Patrzę - tam pistolet. A ona jak gdyby nigdy nic kładzie obok tego pistoletu ten litr gorzoły i zamyka. Komendant od razu zmienił ton: "Padażditie, uwidim, szto diełat’". A potem mówi, że koło czwartej grupa więźniów, w której jest Stanisław Kostka, będzie wracała z pracy tą a tą ulicą. Mamy zbliżyć się do kolumny i powiedzieć, żeby wyskoczył i ukrył się między domami. Będą strzelać, ale w powietrze.

    Pamiętam ten widok. Kolumna z 50 więźniów, z przodu i z tyłu po dwóch strażników. Stanik się zbliża, szepczemy do niego, jednym skokiem wypadł i od razu strażnik zaczął strzelać w powietrze. Z naprzeciwka chodnikiem szedł jakiś człowiek. Z marszu pochwycili go i wsadzili do kolumny. Tak żeśmy Stanika uratowali, ale ktoś inny siedział. Liczba więźniów musiała się zgadzać.

    Potem widziałem, że ci, którzy przed wojną uważali się za Polaków, po wojnie deklarowali, że są Niemcami. Żeby tylko wyjechać. Widzieli, że władza i tak traktuje autochtonów jak Niemców.

    Pana też?
    - Ja miałem wielkie szczęście do ludzi. Pierwszy był nauczyciel niemieckiego, który namówił matkę, żeby posłała mnie do gimnazjum, a potem wielu innych. Po wojnie robili nam egzamin, żeby wiedzieć, do której klasy nas posłać. Trzeba było napisać wypracowanie o historii Śląska na przestrzeni wieków. Napisałem tylko jedno zdanie, że Kazimierz Wielki podpisał traktat w Trenczynie i zrezygnował ze Śląska "auf ewige Zeiten" - na wieczne czasy. Tak nas w niemieckiej szkole nauczono i tyle wiedziałem. Ale zmiana granic zmieniła wszystko - kulturę, historię.

    W tym jednym zdaniu w każdym słowie były po dwa błędy ortograficzne i gramatyczne. Na szczęście burmistrzem Olesna został prawnik z Górnego Śląska. Znał sytuację takich jak ja. Przyjęto mnie do trzeciej klasy gimnazjum. Tu trafił mi się nauczyciel ze Lwowa, który mówił pięknym niemieckim, bez skazy. Jego ojciec był Rosjaninem, matka - Austriaczką. Jak przyjechał do Wiednia, mówił tylko po rosyjsku, ale potem świetnie nauczył się niemieckiego. On też rozumiał moje położenie. Spytał, czy mam innych kolegów, którzy nie znają polskiego. Było kilku. Po godzinach nas uczył.

    Z innymi przedmiotami nie miałem problemu. Na matematyce nauczyciel wezwał mnie do tablicy. W mig rozwiązałem równanie z dwiema niewiadomymi. Chciał, żebym wytłumaczył, co i jak zrobiłem. Umiałem, ale tylko po niemiecku. Machnął ręką. Wystarczyło, że wynik był dobry.

    A ten polski?
    - Najśmieszniejsza sytuacja była chyba w latach 60. Przewodnim kierunkiem moich badań było wtedy działanie leków moczopędnych. Miałem o tym w Warszawie w PAN wykład. Po wykładzie podchodzi do mnie jakaś cudzoziemka i pyta: "Z jakiego kraju pan pochodzi, że się pan tak dobrze nauczył polskiego?". Do dziś mam problemy z wymową.

    Przykrości z powodu pochodzenia?
    - Oficjalnie mnie nie spotkały, nieoficjalnie - często. Jeszcze na studiach zacząłem pracować w Zakładzie Farmakologii. Pierwszy szef bardzo mnie cenił, ale jego następca był germanofobem. Wystarczyła mu ta moja wymowa, żeby mnie tępić. Odszedłem do kliniki prof. Kornela Gibińskiego, który przeżył obóz koncentracyjny w Gross-Rosen, strasznie tam cierpiał, omal nie zginął. Miał powody czuć niechęć do Niemców. Mnie pierwszego posłał za granicę, pierwszemu umożliwił doktorat i habilitację.

    Bo pan był najzdolniejszy...
    - To nie to! On po prostu nie żywił żadnej nienawiści.

    Kiedyś mamy obchód, stajemy przy chorym, a prof. Gibiński krzyczy wzruszony: "Gerhard, was machst du hier?". To był Niemiec, świadek Jehowy, który był w Gross-Rosen, bo odmówił służby w wojsku. Po wojnie wrócił do Bytomia.

    Mimo że był więźniem obozu koncentracyjnego, władza ludowa tępiła go, bo był Niemcem. Leżał u nas z ciężką astmą. Gibiński załatwił mu rentę inwalidzką.

    To był wielki człowiek i wielki autorytet. Pamiętam, jak stajemy przy łóżku chorej, prof. Gibiński mówi, że trzeba ją leczyć tak a tak. A ja, niepokorny wilczek, zaczynam mówić, że może wcale nie tak, może inaczej. Na sali było ze 20 innych młodych lekarzy. Wszyscy zbledli. Już wróżyli, że to mój ostatni dzień w klinice. Tymczasem profesor poklepał mnie po plecach: "Dziękuję, kolego, że nareszcie mam z kim dyskutować".

    Pana błyskotliwa kariera musiała jednak budzić zazdrość.
    - Swoim uczniom zawsze w dyżurce pisałem: "Naucz się godnie znosić sukcesy swojego adwersarza". Niektórym brakuje w organizmie enzymów, żeby zazdrość rozłożyć. Nie przejmowałem się tym. Człowiek, który nie ma wrogów, nie jest nic wart.

    Pamiętam sprzed lat profesora Kokota o surowym spojrzeniu, a teraz odbierał pan doktorat honoris causa i płakał...
    - Bo to było wzruszające, ostatni raz w życiu taka uroczystość. Finita la musica!

    Wie pani, zaraz po wojnie sprzątałem ciała z pól wokół Olesna. Miałem 16 lat, byłem już wyrośnięty. Takich szukali do tej roboty, bo trzeba było mieć siłę. Na polach były ciała cywilów, żołnierzy radzieckich, niemieckich. Rzucaliśmy je na platformę, zwoziliśmy te ciała do masowego grobu, przed którym potem postawiono pomnik ku czci żołnierzy radzieckich. O innych zmarłych nie było mowy.

    Za tę robotę dostawaliśmy obiad: kartofle i jajko. To się liczyło. Nigdy wcześniej nie widziałem trupa, a jednak szczerze przyznam, że nie zapisało się to w mojej pamięci na twardym dysku. Nie myślałem o śmierci, że życie jest kruche, że te ciała są tu dlatego, że między ludźmi zdarzyło się coś złego.

    Był pan młody.
    - Oczywiste. Tak jak oczywiste jest, że na starość przychodzi refleksja. Myślę nie tyle o kruchości, ile o celowości życia. Dlaczego niektórzy, by umrzeć, tak strasznie muszą się męczyć? Śmierć to jest dla nich wyzwolenie, ale muszą tyle czekać. Im dłużej pracowałem jako lekarz, tym bardziej dręczyła mnie myśl o nieuleczalnie chorych. Myślałem nieraz: "Panie Boże, lepiej, żeby on już umarł". To jest nawet w kościelnej pieśni: "Niewytrwałym skracaj mękę". Zawsze uczulałem swoich uczniów, żeby dawali ludziom godnie umrzeć. Bez bólu.

    A eutanazja?
    - Wykluczam. Zaniechanie uporczywej terapii jest zbawienne. Wtedy pozwalamy człowiekowi spokojnie odejść. Eutanazja jest niedopuszczalna. Lekarz nie może uczestniczyć w żadnej procedurze, która prowadzi do śmierci. Jest po to, by chorego wyleczyć albo umożliwić mu spokojne odejście, ale nigdy uśmiercać.

    A kiedy musi wybierać, kogo ratować?
    - Już wiele razy mówiłem, jak zadzwonili z komitetu wojewódzkiego. "Towarzyszu profesorze, proszę o włączenie do programu dializ towarzysza X". Nie byłem żadnym towarzyszem. Nie należałem nigdy do partii. Odpowiedziałem: "Jutro przesyłam panu listę 20 dializowanych. Proszę wskazać, kogo mam wyrzucić". Nie odważyli się.

    Mieliśmy w klinice tylko kilka sztucznych nerek, dość dla 20 pacjentów, ale w kolejce czekało 80. Inne ośrodki miały komisje, które ustalały kolejność włączenia do dializ. Wybierali sędziego, księdza, lekarza. U mnie miejsce dostawał ten, kto pierwszy zgłosił się do kliniki. To była żelazna zasada. Kiedyś na 20 dializowanych mieliśmy dwóch więźniów z długimi wyrokami. Na dodatek jeden okradał innych dializowanych. Przyłapaliśmy go. Dopiero wtedy mu pogroziłem, że może stracić miejsce. Obiecał, że przestanie.

    Dotrzymał słowa?
    - Tak. Nie to co ja. Żona prosiła mnie przed śmiercią, żebym już żadnych wywiadów nie udzielał.

    Judyta Watoła ("GW", 10.11.2017)

Strona główna