Chłopczyk pożegnał się z własnym pokojem, psem, zabawkami.
Rodzice zaraz znikną za zakrętem. Przez dziesięć lat nikt go nie przytuli

Milena Rachid Chehab


    Od autora serwisu "Listów z krainy snów":

    W Polsce ukazała się właśnie książka "Komu bije Big Ben" Mileny Rachid Chehab. Polecam tę lekturę. Pozwala lepiej zrozumieć naturę brytyjskich elit i polityków z tego kraju (a także pewne zjawiska występujące w brytyjskiej rodzinie królewskiej). Poniżej rozdział z książki.

    * * *

    "Dziecko wie, że posłanie go do boarding school to wyróżnienie, ale też - że na wysokie czesne rodzice muszą ciężko pracować. Ma poczucie winy i czuje, że nie było wystarczająco dobre, żeby rodzice chcieli je zostawić przy sobie". Przeczytaj rozdział książki "Komu bije Big Ben" Mileny Rachid Chehab o tym, jak wychowuje się dzieci w elitarnych angielskich szkołach z internatem.

    "Opresyjność szkół z internatem i ludzka wytrzymałość" - na ekranie wyświetla się tytuł wykładu, który za chwilę odbędzie się w świetlicy opactwa benedyktynów na londyńskim Ealingu. Jak na ironię zakon prowadzi po sąsiedzku słynną prywatną szkołę St Benedict’s (dla uczniów od 3. do 18. roku życia). Od 1940 roku już bez internatu.

    Kręta uliczka z domami z czerwonej cegły jest zazwyczaj cicha, mały korek z lexusów, audi i terenowych BMW powstaje chwilę przed 19, a ich kierowcy wyglądają, jakby się urwali z pracy w City. Wszyscy przyjechali posłuchać psychoterapeuty Nicka Duffella, który od 30 lat bada i leczy boarding school syndrome [syndrom szkoły z internatem]. Problem zna z obu stron - gdy miał osiem lat, rodzice wysłali go do jednej z takich szkół, a wiele lat później pracował w innej jako nauczyciel.

    Po wykładzie poświęconym temu, jak szkoła z internatem zmienia, często nieodwracalnie, psychikę uczniów, rękę podnosi 30-latek w typie księcia Harry’ego, w granatowym blezerze i wystającym spod niego białym kołnierzyku. Opowiada o tym, że po gehennie, jaką przeżył w takiej placówce, obiecali sobie z żoną - tu spojrzenie na siedzącą obok szatynkę w kwiecistej sukience - że nie zafundują swoim dzieciom tego samego:

    - Nie chcemy, by czuły, że nie zasługują na dzieciństwo w domu. Nie chcemy, by myślały, że nie są wystarczająco dobre, wystarczająco kochane - mówi lekko łamiącym się głosem, trzymając za rękę kobietę w kwiecistej sukience. Nie mają jeszcze dzieci, ale już wiedzą, że nie dopuszczą do tego, by rówieśnicy przez okrągły rok fundowali im dodatkową szkołę przetrwania, po której trudno jest nawiązać bliższe relacje z kimkolwiek. - Ale boję się też, że aby nabawić się "syndromu szkoły z internatem", wcale nie trzeba do niej chodzić. Moja starsza siostra uczyła się w szkole dziennej nieopodal domu, ale i tak widzę, że swoim dzieciom okazuje ten sam chłód, który kiedyś okazywał nam ojciec. Mam wrażenie, że boarding school syndrome stał się już częścią naszego DNA.

    - A jak długa jest w waszej rodzinie tradycja posyłania dzieci do szkoły z internatem? - pyta Nick.
    - Sporo ponad 700 lat.

    Wielka brama, długi podjazd, otoczone wielkim parkiem i boiskami średniowieczne mury szkoły i internatów, starannie wystrzyżone trawniki na okolonych krużgankami dziedzińcach, korytarze pełne portretów olejnych słynnych absolwentów, dostojny refektarz z ciągnącymi się przez całą długość stołami. Na filmach angielskie boarding schools wyglądają imponująco. Kilkulatek, który tam trafia, widzi to jednak zupełnie inaczej.

    - Chłopczyk, bo to wciąż najczęściej jest chłopczyk, właśnie pożegnał się z dzieciństwem, z własnym pokojem, ukochanym psem, zabawkami. Rodzice za chwilę znikną za zakrętem, przez następne tygodnie będzie mu o nich przypominać mały kuferek, tuck box, do którego mama zapakowała ulubione słodycze - muszą wystarczyć aż do ferii. W dużym kufrze, nie bez powodu przypominającym trumnę, jest wszystko, co ma się przydać w nowym życiu, na czele z zestawem mundurkowym obstalowanym u krawca. Przez następnych dziesięć lat, z przerwami na krótkie wizyty w domu, nikt takiemu dziecku nie będzie okazywał miłości, nikt go nie przytuli, nikt nawet nie dotknie. Dzień będzie się składał z porannej mszy, lekcji, a potem sportów zespołowych z krykietem i wioślarstwem na czele, a w międzyczasie z walki o pozycję w grupie rówieśników. Obowiązujący przez cały ten czas wojskowy dryl bywa nawet wpisany w statut szkoły. Po takiej prywatnej szkole wojskowej z internatem jest między innymi Donald Trump, który trafił tam jako 13-latek. Jak po czymś takim nie mieć problemów emocjonalnych?

    Średnia wieku dziecka wysyłanego do boarding school to osiem lat, lecz zawyżają ją ci, którzy do szkoły z internatem przyjeżdżają jako 10-latki. Wciąż w bardzo wielu rodzinach za gotowe na rozłąkę uznaje się cztero-, a bywa, że i trzylatki.

    W Wielkiej Brytanii szkół z internatem jest niecałe pięćset. Większość koedukacyjna, ale w praktyce dziewczynki i chłopcy w zasadzie nie mają ze sobą kontaktu, przeważnie ogranicza się on do sali lekcyjnej. Nie ma statystyk, ilu spośród 70 tysięcy uczniów boarding schools to chłopcy, ale zapewniam cię, że wciąż jest to spora większość. To oni są potem najczęstszymi gośćmi w moim gabinecie terapeutycznym. Dziewczynki mają trudno, ale dlatego, że wymaga się od nich, żeby były grzeczne i układne. A chłopcy mają kiedyś rządzić światem i szkoła ma ich do tego przygotować.

    W domu dziecko od początku słyszy, że posłanie go do boarding school to wyróżnienie, ale równie często przypomina się mu, że na wysokie czesne rodzice muszą ciężko pracować. Ma więc poczucie winy i przede wszystkim czuje, że nie było wystarczająco dobre, żeby rodzice chcieli je zostawić przy sobie. Przekonanie o byciu niekochanym i porzuconym jest u wielu byłych wychowanków tak silne, że nawet gdy się starzeją, wciąż liczą, że matka przeprosi ich za to, że kilkadziesiąt lat wcześniej zgodziła się na odesłanie ich z domu. A zgodziła się, bo nasza kultura od wieków jest tak zmaskulinizowana, że nawet kobiety starają się być po męsku chłodne i nieokazujące uczuć. Poza tym pozycja kobiety w małżeństwie, zwłaszcza w klasie wyższej, jest daleka od partnerstwa, co jeszcze się pogarsza, gdy przychodzi na świat dziecko, zwłaszcza syn. Widząc ciepło, jakiego dziecku nie skąpi matka, mężczyzna staje się o nie zazdrosny. Próbuje sobie jakoś z tym poradzić. I sam decyduje na przykład, że dla dziecka czas już na boarding school.

    Angielscy dżentelmeni z wyższych sfer to mizogini, którzy na każdym kroku mają problem z równouprawnieniem. To wszystko zafundowała im edukacja. Gdy mówią: "Cholerne kobiety, pieprzyć je, to nasz świat. Kobiety nas zdradziły", ma to związek właśnie z wysłaniem ich do szkoły z internatem.

    Edukacja daleko od domu to u nas problem międzypokoleniowy. Ojciec posyła syna, bo do takiej samej, a przeważnie do tej samej szkoły chodził on, jego ojciec, dziadek, wszyscy kuzyni, wujowie itd. Nie wyobraża sobie, że inne rozwiązanie w ogóle wchodzi w grę, nawet jeśli sam ma koszmarne wspomnienia z tego czasu. Dlaczego tak się dzieje?

    Dziecko wysłane do szkoły, która kosztuje rocznie około 35 tysięcy funtów, to najlepszy dowód, że jego rodzice mają pieniądze i należą do elity. Czasem opłacenie czesnego wymaga ogromnych wyrzeczeń, ale traktują to jak hipotekę na dom: trzeba płacić i koniec. W zamian dostaje się przynależność do wyższych szczebli drabiny społecznej, która trzyma się równie mocno jak w czasach wiktoriańskich.

    Nawet jeśli komuś bez tego wszystkiego uda się zrobić wielką karierę, otoczenie da mu do zrozumienia, że wciąż jest outsiderem. Pochodzący z Czechosłowacji magnat medialny Robert Maxwell stawał na głowie, by być bardziej brytyjski od Brytyjczyków, dostał się nawet do parlamentu. Klasa wyższa nigdy jednak nie uznała go za swojego. Wystarczyło, że się odezwał, i od razu wiadomo było, że nie spędził dzieciństwa na czytaniu Szekspira i graniu w krykieta.

    Każda szkoła to osobny mikrokosmos, choć wszystkie łączy to, że od kilku stuleci w identyczny sposób przygotowują dziecko, jak w dorosłym życiu być grubą rybą. Ludzie, którzy prowadzą szkoły z internatem, mogą zapewniać, że w ostatnich latach wszystko się tam zmieniło i współczesne realia mają niewiele wspólnego z tym, jak takie szkoły wyglądały dawniej. Ale to bzdura. Te instytucje nierzadko mają po kilkaset lat i przez cały ten czas nie zmieniły nawet modelu uczniowskiego mundurka! Jedyne, czego już nie ma, to kary cielesne. Zniknęła też zasada, że młodsi uczniowie mają być wiernymi sługami starszych (ma to nawet swoją nazwę: fagging). Reszta jest taka sama jak w średniowieczu.

    Skończyłem szkołę z internatem w połowie lat 60., ale w pracy mam do czynienia również z ludźmi przed trzydziestką. I każdego dnia widzę, że choć w internatowych sypialniach nie jest już tak zimno, bo położono wykładziny i zainstalowano grzejniki, oraz że w niektórych miejscach zezwolono uczniom na komórki, absolutnie nie znaczy to, że postanowiono odpuścić im zimny wychów, sztywną hierarchię i całą paletę reguł. Niektóre są zupełnie idiotyczne, ale nie szkodzi. Istnieją przecież po to, żeby nauczyć podopiecznych karności, szacunku dla autorytetów oraz hierarchii. W mojej dawnej szkole panuje na przykład zasada, która nie obowiązuje tylko prefekta, czyli kogoś w rodzaju gospodarza starszej klasy: wszystkie guziki marynarki muszą być cały czas zapięte. W innych szkołach zabrania się kontaktów między braćmi chodzącymi do tej samej szkoły. Na warsztatach często słyszę: "Mój brat zachowywał się, jakby mnie nie znał. Był dwa lata wyżej, a panowała reguła, że z młodszymi nie wolno rozmawiać". Albo: "Nawet do własnego brata musiałem zwracać się po nazwisku". Bo w boarding schools imion dzieci się nie używa.

    Z moich badań wynika, że uczniowie szkół z internatem czują się jak na wojnie, więc szukają sojuszników, żeby "przejść przez to gówno razem". Wrażenie współdzielenia okopów ma ich wyleczyć ze wszelkiej wrażliwości. Chodzi o to, żeby nie tęsknić za rodzicami, nie płakać, nie okazywać słabości. Inaczej inne dzieci zaczną się nad nimi znęcać, a i nauczyciele dadzą odczuć, że nie lubią rozczulania się nad sobą. Bo jeśli jedno dziecko zaczyna płakać, za chwilę płaczą wszystkie. Więc gdy widzisz, że kolega lada chwila się rozklei, musisz go z tego wyciągnąć, bo jeśli rozkleicie się wszyscy, zaraz pojawi się nauczyciel, który ma was uspokoić, i wtedy wszyscy znajdziecie się w opałach. Dzieciaki organizują się błyskawicznie, między innymi dlatego w szkołach z internatem jest tak mało kadry, zwykle wystarcza jeden-dwóch nauczycieli na 40 dzieci. Tak przecież stworzyliśmy całe imperium! Trzeba przyznać, że metoda jest bardzo zmyślna, zwłaszcza gdy do podporządkowania sobie świata masz ograniczone zasoby. Brzmi to jak "Władca much"? No cóż, William Golding chodził do słynnej Marlborough Grammar School, gdzie wykładał jego ojciec.

    Z mojego doświadczenia terapeutycznego wynika, że są trzy strategie przystosowywania się. Pierwszą reprezentuje "typ uległy", który wpasowuje się w system. Orientuje się, że najłatwiej przetrwać, trzymając spuszczoną głowę, nie pakując się w kłopoty. W szkole przestrzega zasad, radzi sobie nieźle, a potem w dorosłym życiu zwykle szuka instytucji lub organizacji, która zapewni mu podobny porządek, hierarchię i zestaw mniej lub bardziej sensownych reguł do przestrzegania. Trafia więc do wojska, Kościoła, korporacji w City albo do polityki. Tam właśnie obowiązują dobrze mu znane ze szkoły reguły, które kiedyś zbudowały imperium wraz z jego administracją, bankami, korporacjami.

    Drugi typ to "buntownik", który na każdym kroku testuje, jak bardzo da się nagiąć reguły, więc nieustannie pakuje się w kłopoty, a potem odbywa kolejne kary. Ja byłem takim typem i skończyło się na tym, że gdy tylko odebrałem dyplom Oksfordu i miałem na wyciągnięcie ręki właściwie każdą pracę, zatrudniłem się jako stolarz. Cały ten snobistyczny świat pięknych słówek, znaczących gestów i lawirowania w systemie zamieniłem na możliwość tworzenia czegoś własnymi rękami. I to wiedząc, że łamię tym ojcu serce! Ojciec pochodził z londyńskiego Hackney, wtedy bardzo biednej dzielnicy, tyle że ożenił się z dziewczyną z wyższych sfer, czyli moją matką. Całe życie pracował jako magazynier, ale tak mu zależało, żeby syn na tej klasowej drabinie wspiął się wyżej, że na moją szkołę z internatem oszczędzał od chwili, gdy się urodziłem. Ja jednak nie byłem w stanie poświęcić się dla niego na tyle, by pójść wytyczoną przez niego drogą, choć jako stolarzowi w życiu nie było mi łatwo. Co prawda stawianie drewnianych domów, robienie podłóg, dachów i ścian dawało mi poczucie absolutnego szczęścia, ale pora lunchu na budowie była dla mnie koszmarem. Czułem się rozdzierająco samotny, bo wszyscy gadali o tym, co poprzedniego wieczoru obejrzeli w telewizji, a ja nie miałem o niczym pojęcia.

    Trzeci typ wychowanka boarding school to "typ strzaskany", który nie jest w stanie poradzić sobie ze szkolną traumą nawet w dorosłym życiu, w efekcie czego na przykład choruje na depresję. Często jest tak, że jego problemy zaczynają się jeszcze przed pójściem do szkoły: niemal od urodzenia musi się mierzyć z wysokimi oczekiwaniami rodziny i poczuciem wstydu, wręcz hańby, jeśli nie spełnia tych oczekiwań. To zwykle przypadek potomków znanych rodów z klasy wyższej, gdzie charakterystyczne jest wychowanie, w którym nie ma miejsca na jakiekolwiek ciepłe uczucia. I tak od stuleci. Takie wiktoriańskie rodziny cały czas istnieją, z rodziną królewską na czele. Królowa Elżbieta nie przytulała żadnego ze swoich dzieci i wydaje mi się, że prawie na pewno "typem strzaskanym" jest książę Karol. Część takich uczniów szkół z internatem nie jest w stanie funkcjonować w dorosłym życiu, ale są i tacy, którzy na pierwszy rzut oka radzą sobie nie najgorzej, maskując emocjonalne wyniszczenie pewną siebie miną. Wśród tych "strzaskanych", którzy mimo upływu lat nie mogą się pozbierać, jest wiele osób, które dotknęła jakaś poważna trauma, na przykład zostali wykorzystani seksualnie. Przecież dziecko, które w domu nigdy nie zaznało ciepła, poniewierane przez kolegów, z zerowym poczuciem własnej wartości, pedofil wyczuje na kilometr.

    Ofiarom molestowania jest szczególnie trudno, bo w prywatnych szkołach przeważnie nie ma lekcji wychowania seksualnego. A nawet jeśli są, to beznadziejnie prowadzone, bo tradycja monastyczna lub wojskowa, które leżały u podstaw dzisiejszych szkół z internatem, zakładają, że temat płciowości po prostu nie istnieje. Poza tym w przeciwieństwie do państwowych szkół pedagodzy w boarding schools nie muszą mieć uprawnień nauczycielskich, dyrektor może zatrudnić, kogo chce. Dzieciaki nie mają więc nikogo, kto by im pomógł ogarnąć burzę hormonów, wyjaśnił, co jest naturalne, na co można komuś pozwolić, a na co nie, czym jest homoseksualizm, czym pedofilia. 13-letni chłopak czuje, jakby w spodniach miał cały czas włączony traktor, ale zupełnie nie wie, jak sobie z tym poradzić! Część uczniów jest kompletnie sparaliżowana seksualnością, inni totalnie dają się jej ponieść, ale dla większości jest ona przede wszystkim źródłem wstydu. Tym bardziej że ich wiedza o płci przeciwnej jest właściwie zerowa. Gdy byłem uczniem, wszyscy mieliśmy wyobrażenie, że gdy tylko szkoła się skończy, na zewnątrz wszędzie będą czekać na nas kobiety. Wtedy będziemy uratowani, nareszcie wszystko będzie OK.

    Kłopot, jak się potem okazuje, polega na tym, że kobiety rzeczywiście tam są, ale absolwenci boarding schools nie są nauczeni, że to też ludzie, że kobieta nie służy tylko do dawania seksualnej przyjemności. Uświadomienie sobie tego jest szokujące. I bardzo rozczarowujące. Gdy opuszcza się szkołę, człowiek czuje się tak pełny energii, że na zewnątrz sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie, łatwo nawiązuje znajomości, umie interesująco zagadać. Jest więc atrakcyjny towarzysko, również dla dziewcząt.

    Trudnością nie jest nawiązanie relacji, ale utrzymanie jej, poradzenie sobie z intymnością, miłością i przywiązaniem, które w tradycyjnej kulturze brytyjskiej uchodzi tylko małym dzieciom. No i pozbycie się wstydu uzewnętrzniania emocji.

    Moim podstawowym sposobem pracy oprócz terapii indywidualnej są trwające dwa weekendy warsztaty, w których uczestniczy kilkanaście osób. Dzieli je miesiąc, żeby wszystko, co dzieje się na pierwszych zajęciach, mogło się w głowach uczestników uleżeć. Wielu pacjentów właśnie wtedy daje sobie po raz pierwszy prawo do płaczu, ale są i tacy, którym nie zdarza się zapłakać ani razu. Ostatnio, gdy grupie udzieliły się emocje, padło: "Zazdroszczę ci, że umiesz się rozpłakać. Ja nie płakałem od 50 lat".

    Nie chcę przez to powiedzieć, że szkoła z internatem niszczy każde dziecko, ale na pewno każde musi znaleźć sposób, jak ją przetrwać.

    Nazywam to osobowością zorientowaną na strategiczne przetrwanie. Grunt to znaleźć sobie rolę. Można zostać klaunem starającym się wszystkich rozśmieszyć. Niektórzy stawiają na świetne wyniki w sporcie. Inni robią z siebie klasowego głupka, który wszystkich zaczepia i drażni. Nawet ci, którzy mówią: "Uwielbiam szkołę, jest super", też odgrywają w ten sposób jakąś rolę, gdy więc któryś z kolegów protestuje i mówi, że "wcale nie jest tak fajnie", zaczyna być zagrożeniem dla strategii przetrwania innych i w ten sposób rodzi się agresja, której pełno w brytyjskiej kulturze.

    To ten sam rodzaj agresji, który pojawił się przy okazji brexitu. Uważamy, że nasza strategia przetrwania jest najlepsza na świecie, i zakładamy, że ktoś, kto ją podważa, głosując przeciwnie, godzi się, żebyśmy jako naród stali się ofiarami. Gdy czujesz, że musisz walczyć o swoje miejsce, wszystko, co wrażliwe i narażone na atak, a więc na przykład imigranci, staje się dla ciebie zagrożeniem.

    Takich odprysków rzeczywistości boarding schools w naszym życiu publicznym jest dużo więcej. Przecież Izba Gmin prawie niczym się nie różni od szkoły z internatem! Panują podobne zwyczaje, jest ustrukturyzowana hierarchia, nawet architektura jest zbieżna. Kaplica w mojej szkole wyglądała identycznie jak sala posiedzeń! To podobieństwo najłatwiej wychwycić, porównując londyński parlament Westminster i szkocki Holyrood: ten pierwszy jest nobliwy, a parlamentarzyści usadzeni są naprzeciwko siebie w dwóch rzędach, według hierarchii. Szkoci o swoich sprawach dyskutują w półokręgu, w nowoczesnej architekturze.

    Ale podobieństw między parlamentem a szkołą z internatem jest więcej. Tak jak parę lat wcześniej w szkole, tak i tu jest się nieustannie narażonym na szykany. Kiedy nie wiesz, co zrobić, zachowujesz się jak klasowy głupek, a instytucja tak kipi od testosteronu, że nawet kobiety zaczynają się zachowywać męsko. No i niezwykle istotne jest, jak długi masz staż. Kiedyś w boarding schools było to tak ważne, że uczeń, który zaliczył dopiero pierwsze trzy trymestry, nie mógł się nawet odezwać do ucznia z wyższego roku.

    Politycy, zwłaszcza ci z Partii Konserwatywnej, którzy wywodzą się z wyższej klasy, często mają za sobą prywatną edukację.

    W rządzie Camerona ponad dwie trzecie ministrów było absolwentami elitarnych szkół z internatem, a zwyczaje, które tam nabyli, pielęgnowali w dorosłym życiu. David Cameron czy Boris Johnson są aroganccy, mizoginistyczni, elitystyczni, brak im empatii i ogólnie są kiepskimi liderami.

    Cameron w dyskusji o Unii Europejskiej nigdy nie mówił o "przynależności" do Europy, ale o "przywództwie" albo "byciu liderem". Poza tym czasem nie potrafił zapanować nad stresem w obiektywnie niezbyt trudnych sytuacjach. Kiedyś podczas tradycyjnego środowego odpytywania premiera przez członków parlamentu minister skarbu z laburzystowskiego gabinetu zareagowała oburzeniem na fragment wypowiedzi Camerona, a ten uciszył ją: "Uspokój się, moja droga, uspokój się. Uspokój się i słuchaj doktora". Premier bagatelizował, że przecież nie zrobił niczego złego. Jakby chciał powiedzieć: "W naszym męskim klubie tak się robi i kropka". Boris Johnson, gdy jeszcze jako mer Londynu spotkał się z koczującymi pod katedrą Świętego Pawła członkami ruchu Occupy, stanął na schodach świątyni i tonem przypominającym skecze Monty Pythona, rzucił: "W imię Boga i mamony, precz!". Było to równie protekcjonalne jak u Camerona, ale doszedł jeszcze komunikat erudycyjny: nie ma tu miejsca dla tych, którzy nie wiedzą, do czego aluzję rzucam. A jeśli nie chodziłeś do Eton, możesz nie wiedzieć.

    Potem, gdy już w dyskusji o brexicie Boris Johnson stał się jednym z liderów obozu antyunijnego, kilka dni po brexitowym referendum opublikował w felietonie w "Daily Telegraph" pięciopunktowy plan, co robić dalej. Wychodzi z niego duch boarding school, choć dla kogoś z zewnątrz jego słowa brzmią jak czyste, megalomańskie szaleństwo. Otóż najpierw stwierdził [Nick wyciąga fragment gazety izaczyna czytać na głos], że mimo wyjścia z UE nasi obywatele będą mogli tam normalnie się osiedlać, studiować, pracować i podróżować. A potem jeszcze dodał: "Wielka Brytania jest i zawsze będzie wielką europejską siłą, dzielącą się opiniami na najwyższym szczeblu i zapewniającą przywództwo we wszystkim, od polityki zagranicznej, przez walkę z terroryzmem, po dzielenie się informacjami wywiadowczymi". Gdy czyta to ktoś, kogo nie wychowała szkoła z internatem, pierwsza reakcja brzmi: "Czy on stracił rozum? Naprawdę wierzył, że choć jego kraj właśnie powiedział Europie goodbye, ta nic, tylko pragnie brytyjskiego przywództwa?". Zważywszy na to, jak Boris głęboko wierzy, że jest częścią klasy, która wszędzie jest na specjalnych prawach, że scenariusz, w którym Boris wierzył w to, co mówił, jest dość prawdopodobny.

    Poza tym jedną z zasad wpajanych w szkole z internatem jest esprit de corps: wiesz, że nie możesz zawieść kolegów i nie wolno ci zdradzić swojej klasy. Partia Konserwatywna działa na tej samej zasadzie. Jej członkowie są niesamowicie zjednoczeni i solidarni, właściwie jedyną kwestią, jaka zdołała ich podzielić, jest Europa. Na lewicy wszyscy się kłócą, jedni drugich nienawidzą, publicznie obrzucają się obelgami, a torysi wciąż utrzymują tradycję esprit de corps tak silną jak w czasach imperium. Wierzą, że sercem Zjednoczonego Królestwa jest właśnie trzymanie się razem.

    Z perspektywy terapeuty mającego do czynienia z boarding school syndrome, najbardziej bolesne jest, że ta potrzeba wspólnoty, jedności i trzymania się razem w grupie w żaden sposób nie przenosi się na stosunki rodzinne. Trudnych historii, z którymi przez te 30 lat miałem do czynienia, były setki, ale sama myśl o jednej z nich wciąż rozdziera mi serce. Kiedyś zgłosił się do mnie człowiek, którego rodzice posłali do szkoły z internatem, gdy miał cztery lata. Już jako dorosły mężczyzna zaprosił rodziców na garden party. I okazało się, że przez te wszystkie lata był tak bardzo od nich odseparowany, że gdy zjawili się w jego ogrodzie, po prostu nie poznał własnej matki.

    "Komu bije Big Ben" Milena Rachid Chehab, wyd. Agora.

    Milena Rachid Chehab ("GW", 26.04.2019)


Strona główna