Ostatnia lekcja: czego żałują ludzie na łożu śmierci?

Agnieszka Jucewicz


    Dziś umiem rozpoznać zbliżającą się śmierć. Ale wówczas wszystko to było dla mnie nowe. I byłam tym przerażona. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Jak się zachować. Co mówić - rozmowa z Bronnie Ware, autorką książki "Czego żałują umierający".

    Gdyby dziś dostała pani informację, że zostało pani tylko kilka miesięcy życia, żałowałaby pani czegoś?

    Niczego. Dziś żyję tak, jak zawsze chciałam. Wiem, co jest dla mnie ważne. Przestałam zabiegać o uznanie. Ale nie zawsze tak było. Tej odwagi, żeby żyć w zgodzie ze sobą, nauczyli mnie umierający pacjenci, którymi zajmowałam się przez osiem lat. Ruth, Grace, John, Charlie. I wielu innych.

    Ich rozgoryczenie i ból związane na przykład z tym, że zbyt mało czasu poświęcali bliskim albo że kierowali się głównie cudzymi oczekiwaniami, są we mnie wciąż żywe i wpływają na moje wybory, więc gdyby zadałaby mi pani to pytanie 15-20 lat temu, odpowiedziałabym na nie zupełnie inaczej. Bo byłam wtedy kimś innym.

    Doświadczenie pracy w opiece paliatywnej tak panią odmieniło?

    Kompletnie. Najcenniejsze lekcje o życiu dostałam od ludzi na łożu śmierci.

    Co było przedtem?

    Miotałam się. Bałam się, co ludzie pomyślą. Tuż po szkole dostałam pracę w banku. Zajmowałam się m.in. tropieniem oszustw. Byłam dobra w tym, co robiłam, więc, jak to się mówi, "robiłam karierę". Garsonka, wysokie obcasy, wszystko jak trzeba. Weekendy spędzałam, jak wielu młodych ludzi w Australii, na zabawie. Tuż przed trzydziestką poczułam jednak, że moje życie jest jałowe, że brakuje mu serca.

    Czyli sensu?

    Czyli sensu. Pracę w banku wybrałam z rozpędu. Takie były oczekiwania mojej rodziny, to była według nich "porządna robota". Ja się nie zastanawiałam, czego chcę, dopóki nie przyszedł głęboki kryzys i nie stwierdziłam, że naprawdę nie jestem w stanie dłużej tego robić.

    Odeszła pani, sprzedała wszystko, co miała, i ?

    Pojechałam w podróż. Chwytałam się każdego zajęcia, z którego mogłam opłacić nocleg i jedzenie. Pracowałam głównie w knajpach. W końcu trafiłam do Europy i na kilka miesięcy zatrzymałam się w Anglii. Tam po raz pierwszy dostałam pracę jako towarzyszka starszej pani. Miała na imię Agnes. Ze zdziwieniem odkryłam, że taka praca daje mi ogromną satysfakcję.

    Co myśli pani o tamtej dziewczynie sprzed 20 lat?

    Nie oceniam już jej. Mam dla niej dużo współczucia. Tego też nauczyli mnie umierający. Chociaż był czas, kiedy miałam do siebie mnóstwo pretensji. Tego krytycznego wewnętrznego głosu udało mi się tak naprawdę pozbyć dopiero po czterdziestce.

    Pracę w opiece paliatywnej dostała pani przypadkiem.

    Po kilku latach wróciłam do Australii. Chciałam się realizować jako artystka. Komponowałam piosenki, grałam, pisałam, robiłam zdjęcia. Jak się pani domyśla, nie były to wielkie pieniądze. Nie chciałam obciążenia w postaci kredytu, nie stać mnie było nawet na wynajęcie mieszkania w Sydney, zaczęłam więc szukać pracy jako opiekunka osób starszych. Znalazłam agencję, która pośredniczyła w szukaniu takiej pracy, i tak trafiłam na Ruth - swoją pierwszą podopieczną.

    Wkrótce okazało się jednak, że Ruth cierpi na śmiertelną chorobę i że zostało jej niewiele czasu. W ten sposób z towarzyszki życia stałam się opiekunką osoby umierającej. Modliłam się, żeby znaleźć pracę, która da mi poczucie sensu, i moje modlitwy zostały wysłuchane (śmiech).

    Śmierć Ruth była pierwszą, której była pani świadkiem.

    Nigdy przedtem nie widziałam umierającego człowieka. Jedynie umierające zwierzęta na farmie, na której się wychowałam. Już na miesiąc przed końcem stan Ruth dramatycznie się pogorszył. Dziś umiem rozpoznać zbliżającą się śmierć. Ale wówczas wszystko to było dla mnie nowe. I byłam tym przerażona. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Jak się zachować. Co mówić.

    Nie miała pani żadnego doświadczenia.

    Miałam za to mnóstwo zastrzeżeń do swoich kompetencji. Bałam się, że tego nie udźwignę. Na szczęście w dniu, w którym umierała Ruth, nie byłam sama. Była ze mną doświadczona irlandzka pielęgniarka. Powiedziała, że jest ze śmiercią oswojona. Od małego widziała umierających ludzi. W jej kulturze członkowie rodziny i przyjaciele przychodzili pożegnać się z umierającym. Nie ukrywano śmierci tak jak w Australii.

    Może to zabrzmi dziwnie, ale ona czuła się w tej sytuacji bardzo komfortowo. W przeciwieństwie do mnie wiedziała, co robić, i przez to była dla mnie dużym wsparciem. Również dlatego, że miała dystans. Nie była związana z Ruth tak jak ja. Ja spędziłam z Ruth ostatnie kilka miesięcy, dzień w dzień. Bardzo się z nią zżyłam. Jej śmierć, tak jak śmierć każdego z moich kolejnych pacjentów, była dla mnie ciężkim przeżyciem.

    Jak długo opiekowała się pani pacjentami, zanim zmarli?

    Zwykle 8-12 tygodni, czasem krócej. Akurat z Ruth byłam 24 godziny na dobę. Z kolejnymi pacjentami spędzałam zwykle 12 godzin dziennie, od ósmej rano do ósmej wieczorem, pięć razy w tygodniu. W nocy zastępował mnie ktoś inny. Ale im śmierć była bliżej, tym więcej czasu poświęcałam pacjentom. Pod koniec byłam z nimi siedem dni w tygodniu, przez cały czas. Życzyli sobie, żeby ich główny opiekun ich nie opuszczał.

    Powiedziała pani, że dziś potrafi rozpoznać, kiedy śmierć jest blisko. Jak?

    Nie umiem tego opisać słowami. To jest intuicyjne. Poziom energii moich pacjentów się zmienia. Każdy z nich jest inny, więc za każdym razem wygląda to inaczej, ale ja już wiem, że zostało im niewiele czasu.

    Kiedy śmierć jest naprawdę blisko, pojawia się też taki charakterystyczny zapach... Lekko kwaśny, nie znam lepszego określenia, choć ten opis nie oddaje go w pełni. Bierze się stąd, że organy przestają działać i cały organizm się zatrzymuje.

    Pod koniec w pacjentach pojawia się coś w rodzaju poddania... Akceptacji tego, co ma nadejść. Oni też wiedzą, że śmierć jest blisko.

    Pani jest wierząca?

    Nie wyznaję żadnej religii, ale tak, wierzę w Boga.

    Jak przyjmowali śmierć wierzący i ci, którzy nie wierzyli w żadne życie pozagrobowe? Czy to miało znaczenie?

    Ogromne. Ci, którzy wierzyli w jakiekolwiek życie po śmierci - czy byli religijni, czy nie - mieli w sobie znacznie więcej spokoju i zgody na to, co ma nadejść. Nie bali się tak bardzo. Niektórzy nie bali się w ogóle. Nie zaprzeczali też temu, że umierają. Wśród tych, którzy nie wierzyli w żaden ciąg dalszy, znacznie więcej było tych, którzy byli przerażeni śmiercią albo wręcz ją wypierali.

    Wypierali?

    Dopóki się dało, dopóki nie byli tak strasznie chorzy, że nie można już było nikogo oszukać, udawali, że to się nie dzieje. Dopiero wtedy się poddawali. I większość w końcu akceptowała to, co ma nadejść. Na miarę swoich możliwości. Niektórzy walczyli do samego końca. Słyszałam o pacjentach, którzy umierali, będąc przeświadczeni, że jeszcze im się uda.

    Niektórzy członkowie rodziny sami taili przed umierającym, że to już koniec. Dlaczego?

    Powody były bardzo różne. Niektórzy nie mówili bliskiemu, że umiera, z obawy, że tego nie uniesie. Inni sami nie byli się w stanie z tym faktem pogodzić. Jeszcze inni nie wyobrażali sobie, że rodzina będzie umiała to udźwignąć. Woleli milczeć, bo tak było łatwiej.

    A co pani myślała?

    Za każdym razem, kiedy się z tym spotykałam, serce mi pękało.

    Dlaczego?

    Bo kiedy ludzie umierają, większość z nich i tak już czuje, co się dzieje. I bardzo pragną móc o tym rozmawiać. Jeśli nie mogą, to jest dla nich niezwykle bolesne. W niektórych przypadkach pacjenci sami postanowili skonfrontować się z rodziną. Nie mieli już nic do stracenia, więc mówili wprost, na przykład: "Ja wiem, że umieram". Chcieli mieć możliwość coś jeszcze wyjaśnić, pożegnać się, wyznać miłość swoim bliskim. Oszukując się, że śmierć nie nadchodzi, traci się szansę zamknięcia ważnych spraw.

    Część pani pacjentów umierała w otoczeniu przyjaciół, rodziny. Ale byli i tacy, którzy odchodzili w zupełnej samotności.

    Ci, którzy odchodzili wśród bliskich, odchodzili w większym spokoju. Czasem te ostatnie tygodnie były wręcz przepełnione radością. Było dużo wspólnego śmiechu, rozmów. To był wyjątkowy czas dla całej rodziny, bo każdy z bliskich starał się wyciągnąć z tych ostatnich wspólnych chwil jak najwięcej. Nasycić się nimi. Zapamiętać. Umierający odchodził w poczuciu, że był kochany.

    Jeśli natomiast pacjent umierał w samotności albo w domu, gdzie negowano śmierć, czuł się bardzo odizolowany. Pozostawiony sam sobie.

    Śmierć w ogóle jest przerażająca, a kiedy trzeba się z nią zmierzyć w pojedynkę, to przerażenie jest jeszcze większe. I dlatego rola opiekuna jest taka ważna. Jeśli nie ma innych bliskich, opiekun, który spędza z umierającym dużo czasu, rozmawia z nim, pielęgnuje go, poznaje coraz lepiej, bardzo się z nim zżywa. I staje się tą osobą, która pomaga pacjentowi odejść na tamten świat.

    To jest wyjątkowa rola i przywilej, który często sprowadza się wyłącznie do kwestii pielęgnacji.

    A przecież opiekun nie tylko przewija, myje, masuje, karmi i pomaga w toalecie, ale przede wszystkim jest ogromnym emocjonalnym wsparciem i dla pacjenta, i dla rodziny, jeśli ona jest.

    Bo większość bliskich ma przecież swoje życie, obowiązki, których nie mogą zaniedbać, pracę, dzieci. Część z nich nie jest w stanie udźwignąć emocjonalnie takiego ciężaru, jakim jest odchodzenie bliskiej osoby. Rozumiem ich. Po to są ludzie tacy jak ja.

    Większość pani pacjentów umierała we własnym domu, ale byli też tacy, którzy umierali w domu opieki. Domyślam się, że różnica jest ogromna. Jak bardzo?

    Największym problemem w domu opieki jest jakość tej opieki. Chodzi o to, że opiekunowie mają wielu pacjentów do obsłużenia i nie mają tyle czasu na budowanie więzi co opiekun, który ma tylko jednego pacjenta. To jest najistotniejsza różnica. W domu opieki ta samotność jest dojmująca. Rzadko pracowałam w takich warunkach, ale jeśli tak było, to robiłam, co mogłam, żeby z pacjentami stworzyć jakąś relację. Bardzo nad tym ubolewam, ale rzadko były one tak głębokie jak w przypadku pacjentów, którymi opiekowałam się w domu.

    Co trzeba mieć, żeby być w tej pracy dobrym? Pacjenci panią uwielbiali. Pani sama czuła, że się sprawdza w tej roli.

    Przede wszystkim potrzebna jest empatia. Cierpliwość. Łagodność. Ja zawsze miałam łagodne usposobienie. Byłam delikatna, może nawet zbyt, ale te cechy w tym zawodzie akurat zagrały idealnie. Kiedy na przykład czesałam pacjentom włosy albo wsmarowywałam krem w ich obolałe plecy czy stopy, starałam się to robić z ogromnym wyczuciem. Oni to uwielbiali i w ten sposób również budowała się między nami bliskość.

    Bardzo często przy tych zabiegach rozmawialiśmy. Ileż oni mi opowiedzieli historii! Ile było przy tym śmiechu! To przy nich nauczyłam się naprawdę słuchać. Zrozumiałam, że to jest największy dar, jaki można ofiarować drugiemu człowiekowi. A już szczególnie temu, którego dni są policzone.

    O czym pani opowiadali?

    Większość lubiła po prostu powspominać. Dzielili się opowieściami z młodości, z dzieciństwa. Opowiadali o swoich przygodach, o tym, jak poznali miłości swojego życia, o tym, co przeżyli, zanim założyli rodzinę. Niektórzy snuli refleksje na temat przemijania i chcieli poznać moją opinię na ten temat.

    Bardzo wielu z nich mówiło o tym, czego żałują. Niektórzy wyraźnie prosili mnie o to, żebym o tych żalach opowiedziała światu. Chcieli mnie ustrzec przed popełnieniem tych samych błędów.

    To cierpienie, że już nie zdążą tego naprawić, że już nie dostaną kolejnej szansy, za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie. To była najcenniejsza lekcja, jaką otrzymałam. Zmieniła mnie na zawsze do tego stopnia, że postanowiłam się nią podzielić z innymi. I bardzo się cieszę, że dane mi było zostać tym posłańcem.

    Zrobiła pani listę pięciu rzeczy, których najczęściej żałują ludzie na łożu śmierci.

    Ale nie chcę ich tu wymieniać w punktach, bo to bardzo zawęża dyskusję na ten temat. Nie da się o nich opowiedzieć w krótkim wywiadzie. W książce kontekst jest szerszy.

    Zdradźmy tyle, że nie chodzi ani o stan posiadania, ani o osiągnięcia. Tak naprawdę ludzie najbardziej żałują tego, że nie żyli w zgodzie ze sobą, że zaniedbali ważne relacje.

    Ale też tego, że nie mieli odwagi wyrażać swoich uczuć. To jest coś, co mnie poruszyło najbardziej. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, ale na tamtym etapie życia nie umiałam być do końca szczera - ani wobec innych, ani wobec siebie. Często bałam się mówić otwarcie, co czuję, ponieważ obawiałam się konsekwencji - odrzucenia, krytyki. Ale zapewniam panią, że to jest nic w porównaniu z żalem, który na łożu śmierci przeżywali pacjenci, którzy całe życie kryli się z uczuciami. Naprawdę nic.

    Jeden z nich, Jozsef, powiedział, że przez to, iż nigdy do końca nie wyjawił, co czuje, tak naprawdę nie dał swoimi bliskim szansy na to, żeby go poznali. Umierał w otoczeniu rodziny, ale tak naprawdę był samotny

    I proszę mi powiedzieć, czy to dopiero nie jest straszne? Jak to się ma do tego, że ktoś się skrzywi, jeśli powiemy mu, co czujemy?

    Większość pani pacjentów była w sędziwym wieku. Mieli 80, niektórzy 90 lat. To było zupełnie inne pokolenie. Zastanawiam się, jak wielu z nich miało poczucie, że ich żal bierze się z ograniczeń wynikających z odgrywanych ról - kobiety, mężczyzny.

    Część kobiet rzeczywiście mówiła o tym, że gdyby tylko mogły wybrać, wybrałyby inaczej - na przykład poszłyby do pracy na pełen etat, uniezależniły się. Ale ponieważ żyły w czasach, w których te role były bardzo sztywno określone, w zasadzie nie miały wyboru i zapłaciły za to wysoką cenę.

    Ale spotkałam również kobiety, które w ogóle nie kwestionowały swojej roli, a nawet widziały w tym czarno-białym świecie wiele dobrych stron. Cieszyły się, że nie musiały odgrywać jednocześnie kilku ról, nie musiały żonglować wieloma piłeczkami naraz tak jak kobiety dziś. Mogły się skupić na dzieciach, na domu, a zadaniem męża było zarobić na rodzinę. I ta klarowność, kto czym się zajmuje, bardzo im odpowiadała.

    Wielu mężczyzn miało jednak pod koniec życia taką refleksję, że zbyt dużo czasu poświęcili pracy.

    Tak, w tym pokoleniu to był bardzo męski żal. Dzisiaj, jestem pewna, mogliby się pod nim podpisać zarówno mężczyźni, jak i kobiety.

    Powtarza pani, że pacjenci bardzo wiele panią nauczyli, ale pani ich również. Wielu z nich udało się pani przekonać, że nigdy nie jest za późno na zmianę, nawet na dwa tygodnie przed śmiercią. Myślę choćby o Rosemary.

    Rosemary, Rosemary Przez całe życie odpychała od siebie ludzi. Zniechęcała ich do siebie swoją oschłością, krytyką. A tak naprawdę bardzo ich potrzebowała, tylko bała się do nich zbliżyć.

    Dzięki pani nabrała zaufania do świata. Zaczęła się nawet uśmiechać. A Charlie? Ten, który uważał, że nie trzeba mówić bliskim, że się ich kocha, wystarczy to okazać?

    Przekonywałam go przez kilka tygodni, że między jednym a drugim jednak jest różnica. I że - mimo iż może mu się wydawać, że "to widać" - nie do końca tak jest. W końcu udało mi się go przekonać, jak ważne jest to, by powiedział synowi, że go kocha, zanim odejdzie. Zrobił to i to było coś niesamowitego, przełomowego w ich relacji.

    To prawda. Ta nauka szła w obie strony. Ale tak jest chyba zawsze w relacjach międzyludzkich. Jesteśmy tu po to, żeby się czegoś od siebie nawzajem uczyć i dzięki temu zmieniać się na lepsze.

    Jest jeszcze Doris. Starsza pani, która umierała w samotności w domu opieki. Kiedy ją pani poznała, była kupką nieszczęścia. Żałowała, że przed laty zerwała kontakty z czterema bliskimi przyjaciółkami. Pani postanowiła je odszukać.

    Niestety, tylko jedna z nich żyła. Ale Doris zdążyła z nią nawiązać kontakt. Przegadały przez telefon kilka godzin. Widziałam, jak ją to uszczęśliwiło. Tej samej nocy zmarła Myślę, że ten telefon pozwolił jej odejść w poczuciu, że kogoś jednak obchodzi jej śmierć.

    Czy w tym okresie, kiedy pracowała pani jako opiekunka paliatywna, ktoś dbał o panią?

    Nie. Nikt. To był bardzo niestabilny czas w moim życiu. Świetnie zajmowałam się innymi, potrafiłam wiele z siebie dać, ale zupełnie nie umiałam zadbać o siebie. Bardzo często się przeprowadzałam, mieszkałam po znajomych. W najgorszym okresie spałam w samochodzie. Nie stać mnie było na hotel, a żaden z przyjaciół nie mógł mnie wtedy ugościć.

    Uwielbiałam swoją pracę, ale po pierwsze, była nieregularna, a po drugie, nisko płatna, bo nie miałam wysokich kwalifikacji. Nie było tak, że kończyłam pracę u jednego pacjenta, a potem szłam od razu zajmować się drugim. Nie dałabym rady tak funkcjonować.

    Przecież byłam z tymi ludźmi tak blisko, jak tylko się da, więc po wszystkim przez jakiś czas dochodziłam do siebie - fizycznie, psychicznie, przejadając oszczędności. Tak to się kręciło.

    Przez osiem lat.

    Pod koniec zaczęłam już się czuć wypalona. Nie miałam skąd czerpać energii. Jeden z moich ostatnich pacjentów radził mi: "Powinnaś wrócić do świata żywych". Miał rację. Narastało we mnie poczucie, że zajmując się ciągle innymi, uciekam od własnych problemów, własnego cierpienia. Był we mnie niepokój, który wciąż kazał mi zmieniać miejsca, nie pozwalał zapuszczać korzeni. Kiedy w końcu postanowiłam się zatrzymać i gdzieś osiąść, załamałam się. Nie dlatego, że zbyt wiele i zbyt długo dbałam o innych, ale dlatego, że przez ten czas nie potrafiłam zadbać o siebie.

    Od czego pani uciekała?

    Jak każdego z nas ukształtowało mnie wychowanie. Trzeba sporo odwagi, żeby wyrwać się z niektórych szkodliwych schematów myślenia o sobie. Mnie tej odwagi przez większość życia brakowało. Zawsze byłam inna na tle swojej rodziny. Miałam artystyczne ciągoty, podczas gdy oni zawsze stąpali mocno po ziemi. Ja uwielbiałam podróże, a oni najchętniej nie ruszaliby się z miejsca. Byłam weganką, a oni żyli z farmy, więc jako ta czarna owca byłam często krytykowana. Różnie sobie z tym radziłam.

    Najczęściej po prostu przełykałam tę krytykę, milczałam i nie ujawniałam prawdziwych uczuć, które zżerały mnie od środka. Przez większość życia moje poczucie własnej wartości było bliskie zera. Zaczęło się odbudowywać dopiero przy moich pacjentach. Ale potem ich obecność przestała wystarczać. Musiałam sama się zmierzyć ze swoimi demonami. To był ostatni, najtrudniejszy rozdział mojego dojrzewania. Dziś jestem za niego bardzo wdzięczna.

    W 2009 r. zaczęła pani prowadzić bloga.

    Gdy przestałam opiekować się umierającymi, znalazłam pracę w więzieniu dla kobiet. Prowadziłam warsztaty muzyczne. Dawałam z siebie wszystko, dopóki nie przyszła depresja, która mnie powaliła na jakiś czas. Na blogu pisałam o tym, czego doświadczam, o przyrodzie, która zawsze działała na mnie leczniczo, o swojej chorobie również.

    Jedną z notek poświęciłam właśnie temu, czego żałują ludzie na łożu śmierci. Miałam wtedy już stałe grono czytelników, ale przez pół roku nie działo się nic niezwykłego. Po pół roku, nagle, ten wpis zaczął żyć swoim życiem. Był wszędzie. W ciągu kolejnego roku przeczytało go trzy miliony osób! Zaczęli do mnie pisać ludzie z całego świata. Wielu z nich pisało, że wreszcie czują się tak, jakby ktoś dał mi przyzwolenie na życie, o jakim zawsze marzyli. Sami nie potrafili sobie tego pozwolenia dać.

    I co robili w związku z tym?

    Część zrezygnowała z pracy, która nie dawała im żadnej satysfakcji. Wiele osób homoseksualnych postanowiło powiedzieć o swojej orientacji bliskim. Ludzie, którzy uważali, że dawno minął ich czas, decydowali się na rodzinę. Inni postanowili pogodzić się z przyjaciółmi, z którymi przed laty zerwali kontakty. Jeszcze inni wychodzili z toksycznych związków.

    Zachęcona popularnością tego wpisu postanowiłam napisać książkę o swoich doświadczeniach z opieki paliatywnej i o tym, jak to zmieniło moje życie. Kiedy wyszłam z depresji, zrobiłam to, ale 26 wydawnictw odrzuciło książkę. W końcu wydałam ją sama, a temat podchwyciły media na całym świecie. Wszystko nabrało niesamowitego tempa.

    W 2012 r. urodziła pani córkę.

    Kiedy wylądowałam na porodówce, licząc skurcze, jeszcze udzielałam wywiadów telefonicznych i mailowych gazetom z całego świata. W pewnym momencie powiedziałam: "Dość. Nie dam rady ciągnąć tego dłużej sama". Było mi bardzo smutno. Za chwilę miało się urodzić moje pierwsze i jedyne dziecko.

    Miałam wtedy 45 lat, byłam późną mamą i bardzo chciałam, żeby to było zaangażowane macierzyństwo. Ale też bardzo czekałam na moment zawodowego spełnienia. Zapracowałam na to i chciałam się po prostu nacieszyć swoim sukcesem, więc moje serce było podzielone.

    Wiedziałam, że jeśli będę musiała wybierać, wybiorę dziecko. Wtedy zdarzył się cud. 24 godziny po urodzeniu Eleny dostałam telefon z propozycją wydania książki w dużym wydawnictwie, o którym zawsze marzyłam. W ciągu kilku tygodni książkę sprzedano do 25 innych krajów.

    Pani córka ma dzisiaj cztery lata. Czego nauczyła się pani od człowieka, który dopiero zaczyna życie?

    Że najważniejsza jest prostota i nie ma co komplikować życia na siłę. Poza tym warto pozwolić sobie na radość. Dzieci ją w sobie po prostu mają. Dorośli gdzieś po drodze ją tracą. Zupełnie niepotrzebnie.

    Bronnie Ware - pielęgniarka paliatywna, autorka bestselleru przełumaczonego na kilkadziesiąt języków "Czego najbardziej żałują umierający" i piosenkarka. Mieszka w Australii.

    Agnieszka Jucewicz ("Wysokie Obcasy", 4.06.2016)


Strona główna