Co zrobić, żeby nauka była cudowna?

Prof. Jerzy Vetulani


    Jak uniknąć "śmierci przez PowerPoint", dlaczego psy robią kupę w linii północ - południe, a młodzi mężczyźni biją się co roku na ulicach Warszawy - odpowiada neurobiolog prof. Jerzy Vetulani.

    Tomasz Ulanowski: Powiedział mi kiedyś znajomy dziennikarz naukowy, że ludzie nie chcą rozumieć nauki. Oni chcą być przez nią zadziwiani.

    Prof. Jerzy Vetulani: Niedawno miałem tzw. wykład noblowski na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Medycznego w Warszawie. Przypomnę, że tegoroczny Nobel z medycyny lub fizjologii został przyznany za odkrycie komórek w ludzkim mózgu, które odpowiadają za naszą orientację w przestrzeni. Ja oczywiście mogłem o tym wszystkim opowiedzieć dość ogólnie. Ale swój wykład wygłosił też mój młodszy kolega Rafał Czajkowski, bardzo zdolny neurobiolog, który przez trzy lata pracował z tegorocznymi noblistami. Dla mnie to, o czym mówił, było fascynujące. Ale większość słuchaczy, z którymi rozmawiałem po jego wykładzie, skarżyło się, że był on zbyt specjalistyczny, a więc - nużący. Ja miałem wykład popularyzatorski, on - świetny wykład naukowy. Wniosek z tego taki, że inaczej opowiada się o nauce, stojąc przed naukowcami, a inaczej - przed resztą ludzkości.

    Mówiąc do tzw. zwykłych ludzi, trzeba przede wszystkim złapać ich uwagę. Popularyzatorzy nauki używają tu jednego triku - dają słuchaczom do zrozumienia, że nie przekazują im informacji, ale że dzielą się z nimi własną wiedzą i doświadczeniami, a także wątpliwościami.

    Czyli do rozumu przez... emocje?

    - Te emocje to nasz haczyk, którym łapiemy słuchacza za serce. Na przykład opowiadając o komórkach zwierzęcych, które reagują na magnetyzm Ziemi, warto zacząć od tego, że z niewiadomych powodów 80 proc. psów, kiedy przygotowuje się do defekacji, to ustawia się w linii północ - południe (śmiech).

    Tyłem na południe czy na północ?

    - A właśnie się okazuje, że to nie ma znaczenia! Ale takie ciekawostki otwierają słuchaczy na naukę. Na pewno je zapamiętają i potem będą mieli czym się pochwalić w towarzystwie.

    Trzeba pamiętać, że ludzka uwaga jest niesłychanie ulotna. Uwaga poznawcza, niezbędna do chwytania wiedzy poprzez wciągnięcie informacji do naszej pamięci roboczej, to maleńkie okienko, które na dodatek otwiera się tylko na chwilę. I trzeba je do tego pobudzić.

    Najłatwiej zrobić to, mówiąc o czymś nowatorskim albo o czymś, w czym słuchacze mogą mieć własny interes. Na przykład ludzi bardzo interesuje, kiedy mówi im się, że wysiłek fizyczny dobrze wpływa na mózg. Bo wydaje im się, że już niedługo zaczną ćwiczyć.

    Daje im pan przynajmniej taką nadzieję.

    - Każdy lubi sobie poplanować i poobiecywać! A popularyzator nauki wykorzystuje to, żeby skupić uwagę słuchaczy.

    Byłem ostatnio na bardzo ciekawej prezentacji w ramach programu START w Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Istotną rzeczą w ocenie wyników było przedstawienie możliwie atrakcyjnej prezentacji badań. Pewna biolożka opowiadała o poszukiwaniu sposobów na usunięcie wszystkich pasożytniczych nicieni z przewodu pokarmowego człowieka. Co, na marginesie, jest fatalnym pomysłem, bo dzisiaj wiemy już, że jeśli choć odrobiny tych pasożytów nie mamy, to nasz układ odpornościowy z nudów szuka wroga i atakuje nasze własne komórki. I stąd różne choroby, np. zespół wrażliwego jelita. Podobnie jak młodzi mężczyźni, z braku wojny, co jakiś czas leją się na ulicach Warszawy.

    Wracając do tej prezentacji. Dziewczyna przyniosła na scenę olbrzymi wałek, który był modelem nicienia. I na sali go rozkroiła. Było dużo zabawy.

    Podobnie Palikot przychodził na konferencje prasowe z wibratorem albo pistoletem. Zaskakiwał i w ten sposób zwracał na siebie uwagę.

    Dla popularyzatora nauki nie ma nic gorszego niż wykład czytany z kartki albo ze slajdów.

    To się nazywa "śmierć przez PowerPoint".

    - Bardzo trafne określenie. Te wszystkie programy do prezentacji są oczywiście bardzo przydatne. Starożytni greccy i rzymscy wykładowcy czy oratorzy musieli korzystać z różnych mnemotechnik, np. konstruować sobie tzw. pałace pamięci, żeby zapamiętać swoją własną opowieść. My mamy slajdy, które bardzo organizują wykład. Tylko trzeba z nich umiejętnie korzystać, a nie usypiać publiczność drobnym drukiem i monotonnym głosem.

    Co jeszcze pomaga w przekazywaniu wiedzy? Co mógłby pan doradzić młodym naukowcom, którzy chcieliby opowiedzieć o nauce w konkursie takim jak FameLab, kiedy w trzy minuty trzeba zaciekawić publiczność?

    - Zdolności aktorskie. One przydają się zarówno w nauce, jak i w polityce. Nie ulega wątpliwości, że część ogromnej popularności Jana Pa- wła II wzięła się z tego, że miał za sobą świetny trening aktorski w krakowskim Teatrze Rapsodycznym.

    Pan z kolei był konferansjerem w Piwnicy pod Baranami.

    - To była świetna szkoła. Teraz udzielam się jeszcze w "Gadającym Psie", czyli w mówionym magazynie, który raz na miesiąc ukazuje się w Krakowie w klubie Piękny Pies.

    Ma pan jakąś ulubioną publiczność, której szczególnie lubi pan opowiadać o nauce?

    - Najfajnieszą publicznością są dzieci. Mają bardzo żywe umysły i zadają najfantastyczniejsze pytania. Dlatego przychodzę i na Uniwersytet Dzieci, i do szkół podstawowych. Kiedyś w jednej mówiłem przez dwie godziny i nikt nie krzyczał, że był dzwonek na przerwę.

    Opowiadałem np., że jest taka mutacja genetyczna obserwowana wśród Kurdów, która cofa ludzi do poziomu małp. Chorzy chodzą na czterech kończynach (i na sztywnych nogach), niewiele mówią, liczą najwyżej do czterech. Pokazałem oczywiście filmik. Dorośli przechodzą nad tym wszystkim do porządku dziennego. A dzieci pytają: "Panie profesorze, a czy oni dobrze chodzą po drzewach?".

    A jak mówić do dorosłych?

    - Lubię mówić do starców na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Wśród nich czuję się jak u siebie. Ale oni, niestety, już tej wiedzy tak bardzo nie spożytkują. Natomiast dzieci mogą jeszcze góry przenosić. Wszystko zależy od tego, czy ktoś je pchnie w stronę takich a nie innych zainteresowań. Na przykład mnie w dzieciństwie inspirowały książeczki przyrodnicze dla dzieci i atlas motyli. Zaczynałem od zbierania owadów.

    Dlatego opowiadając dzieciom o nauce, czuję się jak zastępczy dziadek. A każdy stary człowiek lubi wnuki. Są one w końcu dowodem na to, że wydał płodne potomstwo. A więc osiągnął biologiczny sukces.

    Zresztą nieprzypadkowo każdy chce pomóc skrzywdzonemu, płaczącemu dziecku. No, ale dzisiaj to może być problem, bo od razu oskarżają o pedofilię.

    Dlatego dorośli boją się przytulać obce dzieci.

    - A przecież, kiedy przytulaniem pobudza się dużą powierzchnię skóry, to w przysadce mózgowej uwalniana jest oksytocyna - hormon powodujący m.in. uspokojenie, zaufanie, ukojenie, poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze kiedy byłem kierownikiem zakładu i nie wiedziałem o oksytocynie, to się nauczyłem, że zmartwionych tragediami domowymi pracowników trzeba objąć i przytulać. Bez względu na płeć.

    Nawet ostatnio miałem taką historię, która teoretycznie mogłaby wywołać aferę. Starościna roku poprosiła mnie o przełożenie egzaminu pewnej studentki, bo jej brat wypadł z okna i zginął. Oczywiście, nie ma kłopotu, im mniej studentów na egzaminie, tym lepiej. Ale po kilku dniach przyszła. I stoi biedna. Rozedrgana, stremowana, na dodatek zastraszona egzaminem. No, co miałem zrobić? Przytuliłem ją i czekałem ze dwie minuty. W końcu pytam: "Lepiej ci?", odpowiada: "Lepiej". "A dlaczego?", ona na to: "No, oksytocyna mi się wydzieliła". No to wpisałem jej piątkę.

    Niezła historia, co? Przychodzi studentka, profesor ją obejmuje i wypuszcza z piątką. Skandal! Klasyczny przykład wykorzystania seksualnego młodej, niewinnej dziewczyny, do tego w ciężkiej sytuacji, przez starca.

    Powinien pan wykorzystać ten przykład, opowiadając o neurobiologii.

    - Tłumaczyłem ostatnio amerykańskim studentom medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim, że subiektywne uczucia pacjenta są superistotne. I że trzeba je brać pod uwagę, czy się w nie wierzy czy nie.

    Mógłby pouczyć pan o tym przyszłych polskich lekarzy.

    - Z przyjemnością, jeśli tylko mnie o to poproszą.

    Kiedy więc pacjent mówi, że go boli, nawet jeśli nie widać żadnych fizycznych przyczyn tego bólu, to na pewno go boli. I wiadomo, że niektórym chorym może w tej sytuacji pomóc medytacja.

    Udowodniło to doświadczenie, które przeprowadzono we Włoszech. Połowę badanych stanowili zdeklarowani ateiści, a drugą połowę - wierzący. Obie grupy podzielono znowu na pół. Dwie półgrupy (wierzących i niewierzących) miały kontemplować "Damę z łasiczką" Leonarda da Vinci, a dwie pozostałe - obraz Giovanniego Sassoferrata przedstawiający zwiastowanie Matki Boskiej. Okazało się, że grupa katolików medytujących przed tym drugim obrazem znacznie słabiej reagowała na ból.

    Lekarze oczywiście nie są apostołami i nie mają nawracać. Powinni za to służyć pacjentom. I jeśli tym wierzącym pomaga medytacja, to należy im w niej pomóc. Niezależnie od tego, czy postrzegają ją jako cud czy jako fakt przyrodniczy.

    Skoro już jesteśmy przy cudach... Jak pan przyjmował niedawne doniesienia o tym, że w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie-Prokocimiu zdarzył się cud, bo lekarze wyprowadzili z głębokiej hiopotermii 2-letniedziecko?

    - Wie pan, ja jestem już tak stary, że gdyby głupota ludzka mnie irytowała, to całe życie bym spędził w nieustannej pasji (śmiech).

    Wygląda pan profesor na dość rozluźnionego.

    - Z cudami religijnymi jest tak, że one są zawsze funkcjonalne. To znaczy ktoś odzyskuje wzrok czy słuch, albo wstaje z wózka inwalidzkiego czy nawet z martwych. Natomiast nie zdarzyło sie jeszcze, żeby komuś odrosły ucięta ręka czy noga. A więc nawet cuda mają swoje granice. Co jest sprzeczne z zasadą, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

    No, ale ludzie oczywiście lubią cuda, bo lubią być zadziwiani. Stąd na brudnych szybach widzą Matki Boskie, a na zdjęciach mózgu, krtani czy przewodu pokarmowego - Pana Jezusa. Jest nawet taki kawał. Popatrz na byle jaką plamę na zdjęciu rentgenowskim. Jeśli ma brodę, to masz szczęście - to jest Pan Jezus. A jeśli nie ma brody, to prawdopodobnie jest Najświętsza Panienka. Nawet jeśli nie widzisz w tej plamie twarzy, to prawdopodobnie jest to Najświętsza Panienka zasłonięta welonem!

    Rozpoznawanie twarzy w każdej plamie ma jednak swoje biologiczne uzasadnienie. To m.in. ewolucyjnie wypracowana zdolność do dostrzegania drapieżników w wysokiej trawie czy pomiędzy drzewami.

    - Też. Ale przede wszystkim chodzi o to, że mamy w korze mózgowej specjalne komórki wyspecjalizowane w rozpoznawaniu twarzy. I kiedy tylko dostrzeżemy obiekt przypominający coś w byle jakiej plamie, to te nasze komórki zabierają się do ostrej roboty.

    Twarz to dla nas bardzo ważny element komunikacji z drugim człowiekiem. To dzięki mimice czytamy cudze emocje, a także przekazujemy swoje. Po pierwszym rzucie oka na cudzą twarz, dowiadujemy się o płci i wieku danej osoby.

    I potrzebne są do tego specjalne neurony?

    - Tak, bo wbrew pozorom ludzkie twarze są do siebie niezwykle podobne. Trudniej rozróżniamy twarze Chińczyków czy Afrykanów. Twarze naszej rasy rozróżniamy świetnie wtedy, kiedy są ułożone równolegle do naszej i na wprost siebie widzimy dwoje oczu, a także kreski nosa i ust. Natomiast jeśli cudze twarze są ułożone prostopadle do naszej, pojawia się kłopot. Dlatego rodzice często mówią, że kiedy ich dzieci śpią, to wyglądają tak samo. Ich twarze przestają być wtedy dla naszego mózgu twarzami, a stają się zwykłymi przedmiotami, niewymagającym tak zaawansowanej obróbki.

    Czasem pokazuję podczas wykładów zdjęcie Lecha Wałęsy do góry nogami. Jego bardzo znana twarz jest wtedy niezwykle trudna do rozpoznania. Szczególnie jeśli powiem, że to wódz mongolski medytujący przed walką (śmiech).

    Mózg pracuje w sumie powoli, więc potrzebuje różnych skrótów, dzięki którym może szybko zabrać się do skierowania zaawansowanych siły do rozwiązywania problemów, które uzna za ważne.

    Skoro nauka jest taka wspaniała, to dlaczego szkoła jest taka nudna?

    - Rzeczywiście, choć szkoła daje dzieciom pewną ilość informacji, które są konieczne w życiu, to przy tym znacznie zmniejsza ich inwencję. Ale tu wiele zależy od nauczyciela, który potrafi zrobić świetne lekcje nawet w uciążliwym systemie 45-minutowym.

    Moje wnuki chodziły do szkoły holenderskiej, która zaczynała się od czwartego roku życia. Każdy maluch przekraczał progi szkoły przez symboliczną bramę i dostawał osobistego mentora, którym było dziecko ze starszej klasy. Co za pomysł na rozwijanie współpracy i odpowiedzialności! Pamiętam, jaka moja wnuczka była dumna, kiedy została mentorem młodego Fina.

    Drzwi do klas były szklane, więc z korytarza było widać wszystko, co działo się w środku. To na pewno działało mitygująco zarówno na nauczycieli, jak i na uczniów.

    W szkole przykładano też olbrzymią wagę do przedstawień teatralnych wystawianych przez dzieci. Każda klasa dawała je dla całej szkoły przynajmniej trzy razy w semestrze. Przedstawienia - dotyczące zagadnień, których u nas uczy się na lekcjach - angażowały wszystkie dzieci, a nie tylko wybraną trójkę, która jak u nas gra w jasełkach i dzieci rozpaczają, że już nie mogą grać dziewicy, a muszą pasterza.

    Po dwóch latach, kiedy dzieci przechodziły do bardziej poważnego etapu edukacji, następował rytuał przejścia. Każde dziecko było całowane przez swoją starą panią w czółko i zjeżdżało po poręczy do nowej pani, która też je całowała w czółko i witała.

    Takie drobiazgi.

    * Jerzy Vetulani to profesor, nauk przyrodniczych, psychofarmakolog, neurobiolog, biochemik, członek Polskiej Akademii Nauk i Polskiej Akademii Umiejętności, członek honorowy Indian Academy of Neuroscience, doctor honoris causa Śląskiego Uniwersytetu Medycznego i Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

    Rozmawiał Tomasz Ulanowski ("Gazeta Wyborcza", 17.12.2014)


Strona główna