Dlaczego dzieci stały się dla rodziców z klasy średniej
ich największą inwestycją psychiczną, emocjonalną i finansową?

Agnieszka Jucewicz


    Większość matek dzisiaj pracuje i ma z tego powodu poczucie winy. Chociaż najnowsze dane amerykańskie dowodzą, że pracujące matki spędzają z dziećmi o kilka godzin tygodniowo więcej niż matki z lat 60., które były w domu - rozmowa z Jennifer Senior, dziennikarką i antropolożką.

    "Zamiast rodzinnych kolacji mamy dzisiaj prace domowe" - mówi jedna z bohaterek pani książki, reprezentantka współczesnego pokolenia tzw. rodziców zaangażowanych. Dlaczego dzieci stały się dla rodziców z amerykańskiej klasy średniej ich największą inwestycją psychiczną, emocjonalną i finansową?

    Jest co najmniej kilka powodów. Pierwszy - ekonomiczny. Dzisiaj dzieci już nie pracują na rzecz gospodarstwa domowego, ale jeszcze do lat 20. XX wieku pracowały. Na rodzinnych farmach, w fabrykach, kopalniach, handlu, dorzucając się do rodzinnego budżetu. Dzięki Bogu te czasy minęły, ale to sprawiło, że dzieci stały się, jak to dobitnie kiedyś określiła Viviana Zelizer, amerykańska socjolożka, "ekonomicznie bezwartościowe, za to emocjonalnie bezcenne". Po drugie - antykoncepcja. Możliwość regulowania kwestii narodzin sprawia, że rodzice coraz częściej decydują się na mniejszą liczbę dzieci. Teraz średnia amerykańska wynosi dwoje, co powoduje, że zaczyna działać ekonomiczna zasada niedoboru - im mniej czegoś posiadasz, tym większą przypisujesz temu wartość. Po trzecie - wiek. Dzisiaj ludzie z wyższym wykształceniem decydują się na dzieci coraz później, średnia w Stanach dla kobiet to 30 lat, dla mężczyzn - 32. A im dłużej się na coś czeka, tym oczekiwania rosną.

    Porównuje pani znaczenie rodzicielstwa do tego, czym było małżeństwo w czasach Jane Austen.

    Bo to jest dziś ten "ostateczny cel". To wokół rodzicielstwa snuje się dziś romantyczne wizje. "Ach, to będzie dopełnienie mojego ja", "naszego związku", "najwspanialsza rzecz na świecie". Tylko że im większe oczekiwania, tym trudniej potem zaakceptować rzeczywistość, która bywa różna.

    Kolejna rzecz - większość matek dzisiaj pracuje zawodowo. I wiele z nich ma z tego powodu poczucie winy. Żeby je zniwelować i wytrącić społeczeństwu z ręki argument, że "pracująca matka to zaniedbane dziecko" - starają się zostać "matkami roku". Chociaż badania je rozgrzeszają. Według najnowszych danych amerykańskie pracujące matki spędzają z dziećmi o kilka godzin tygodniowo więcej niż matki z lat 60., które zajmowały się domem na pełen etat.

    Jak to możliwe?

    Wtedy nie poświęcało się dzieciom tyle uwagi. Dzieci bawiły się same albo z innymi dziećmi, na ulicy czy podwórku. Dzisiaj to rzadkość. W czasach, o których pisze m.in. Betty Friedan w "Mistyce kobiecości", matki miały przede wszystkim być gospodyniami domowymi - specjalistkami od przyrządzania obiadów składających się z trzech dań i ekspertkami od płynów do czyszczenia framug i terakoty. Dom miał błyszczeć, dzieci musiały zachowywać się przyzwoicie, ale matki nie musiały "rozwijać ich potencjału". Dzisiaj już mamy prawo mieć bałagan, karmić dzieci jedzeniem na wynos (oczywiście lepiej, żeby była to zdrowa żywność), ale musimy być "matkami zaangażowanymi" - obecnymi i wyczulonymi na potrzeby dziecka.

    Tylko że nawet te, które decydują się zostać z dziećmi w domu, dręczy poczucie winy, że nie są dość dobre. Dlaczego?

    Częściowo dlatego, że bardzo wysoko stawiają sobie poprzeczkę. Wiele z nich to absolwentki wyższych uczelni, część z nich rezygnuje z kariery na rzecz dzieci. Myślę, że czyniąc ze swojego macierzyństwa "najlepiej wykonywany zawód z możliwych", chcą w ten sposób usprawiedliwić przed sobą i przed innymi swoją decyzję. Ale nie tylko matki mają poczucie winy, ojcowie też. Najnowsze badania pokazują, że to ojcom jest dziś trudniej zachować równowagę między pracą a życiem prywatnym. Dręczą ich wyrzuty sumienia, że nie dość czasu spędzają z dziećmi, że nie są dobrymi ojcami.

    Skąd się bierze ta wysoko zawieszona poprzeczka?

    Chyba z naszej narodowej cechy, która jest jednocześnie naszym błogosławieństwem i przekleństwem. Amerykanie wierzą, że są kowalami swojego losu, a w związku z tym zawsze można lepiej, wyżej. Wielu uważa też, że jeśli życie nie układa się tak, jak byś chciał, to wyłącznie twoja wina. Taką retorykę często stosuje się tu wobec biednych i bezrobotnych. Stany to obok Papui-Nowej Gwinei jeden z niewielu krajów na świecie, które nie mają płatnego urlopu macierzyńskiego. Nie mamy państwowych żłobków. Ale nigdy nie słyszałam, żeby rodzice winili za to rząd albo skarżyli się: "Dlaczego nikt nam nie pomaga?". Ludzie nie wychodzą z tego powodu na ulicę, choć to zdjęłoby z nich tonę stresu! Ale to jest kraj, w którym prezydenta Obamę uważa się za socjalistę, gdy mówi o darmowej opiece medycznej dla biednych.

    Dzisiaj też bardzo trudno utrzymać rodzinę z jednej pensji, więc rodzice kombinują, jak mogą, łącząc pracę z opieką nad dziećmi w najdziwniejszych konfiguracjach - np. jeden rodzic pracuje na zmianę od 6 do 14, drugi w tym czasie opiekuje się dzieckiem, a potem się zamieniają, widząc się przez kwadrans w ciągu dnia. Wiele matek, z którymi rozmawiałam, zajmuje się dziećmi i jednocześnie pracuje zarobkowo z domu, co jest niewyobrażalnym wysiłkiem, kiedy dzieci są małe albo kiedy jest ich kilkoro. Do tego rodziny są rozrzucone po całym kraju, bo ludzie przeprowadzają się za pracą - brakuje więc wsparcia, które mogłaby zaoferować babcia, dziadek czy ciocia. To sprawia, że cała odpowiedzialność spada wyłącznie na rodziców. Nic dziwnego, że są przemęczeni i zestresowani.

    Ta odpowiedzialność dziś nie dotyczy jedynie wykształcenia czy ogłady, ale również kondycji psychicznej dziecka. "Chcę, żeby moje dziecko było szczęśliwe" - to najczęściej mówią pani bohaterowie.

    Teoretycznie to nie jest zły cel, tyle że nierealistyczny. Bo co to tak naprawdę znaczy? Nie ma żadnego przepisu na to, jak wychować szczęśliwe dziecko. Są dzieci, które nie będą takie nigdy. I to kolejna sprawa, która się zmieniła. Kiedyś rodzic miał konkretne zadania - trzeba było dzieci wykarmić (tym, co rośnie na polu i w ogrodzie), własnoręcznie uszyć ubrania, nauczyć zawodu, samemu wyleczyć, przekazać pewien kodeks moralny. Dzisiaj wiele z tych obowiązków zagospodarowują szkoła, lekarz rodzinny, sklepy z odzieżą, kursy przygotowawcze i kółka zainteresowań, a rola rodzica sprowadza się właśnie do tego enigmatycznego dystrybutora szczęścia.

    Nie sądzi pani, że odpowiedzialność za dobrostan naszych dzieci bierze się częściowo z tego, ile wiemy dziś na temat psychologii? Świadomość, jak istotny jest wpływ rodziców na kształtującą się psychikę, może paraliżować.

    I myślę, że tak się często dzieje. Żałuję, że nie poświęciłam temu wątkowi więcej uwagi w książce. Rozwój psychologii dziecięcej jako obszaru badań i analiza wpływu rodzica, szczególnie matki, na zdrowie psychiczne dziecka na pewno odciskają swoje piętno na tym, jak bardzo rodzice są przejęci swoją rolą: czy nie skrzywię psychiki dziecka, jeśli zrobię to lub tamto? Te lęki bywają absurdalne, ale przecież przez lata wierzono, że "zimne" matki powodują u dzieci schizofrenię, a była też teoria - że autyzm.

    Jeśli nie projekt "szczęśliwe dziecko", to co?

    To, co na pewno można zrobić, to przekazać dziecku konkretne wartości - jak być porządnym człowiekiem, dobrym obywatelem - i zachęcić je do tego, żeby jakąś umiejętność opanowało naprawdę dobrze. Mniej istotne jest, co to konkretnie będzie. Z licznych badań naukowych wynika bowiem, że szczęście i poczucie własnej wartości są produktami ubocznymi tego, że zajmujemy się czymś, w czym jesteśmy dobrzy.

    Problem polega na tym, że rodzice z klasy średniej zachęcają dzieci do tego, żeby były dobre w wielu dziedzinach.

    Bo nie mają pojęcia, co im się kiedyś przyda! Gdy miałam naście lat, w latach 80., wszyscy mówili, że trzeba się uczyć japońskiego - to jest inwestycja w przyszłość. Japonia była wtedy wiodącą gospodarką światową. Japończycy kupowali co drugi budynek w Nowym Jorku. Pamięta pani walkmany firmy Sony? To był atrybut każdego amerykańskiego nastolatka. Dziś o walkmanie nikt nie pamięta, a japoński przydałby mi się czysto hobbystycznie. Świat dzisiaj zmienia się znacznie szybciej niż wtedy i jeszcze trudniej przewidzieć, co będzie w cenie za 10, 15 czy 20 lat, więc rodzice z klasy średniej pchają dzieci do wszystkiego. Na wszelki wypadek. Nauka chińskiego - bo Chiny ekspansywnie się rozwijają. Zajęcia sportowe - bo to rozwija ceniony dziś zmysł współpracy. Gra na skrzypcach - bo nie można zapominać o wrażliwości. Programowanie - bo komputery to przyszłość itd. Repertuar jest nieskończony.

    Ile zajęć dodatkowych będzie miał w tym roku pani siedmioletni syn?

    Szachy i lekcje gry na fortepianie, bo jest bardzo muzykalny. Zastanawiamy się też nad robotyką, bardziej dla zabawy niż na serio.

    Jak to się ma do standardów amerykańskiej klasy średniej?

    Gorzej niż miernie. W weekend nie będzie miał żadnych zorganizowanych zajęć sportowych, a w tygodniu - dwa popołudnia wolne. Zgroza!

    Dla wielu rodziców, o których pani pisze w książce, to niewyobrażalne. Uznaliby, że zaniedbują przyszłość swoich dzieci. Czego się boją?

    Klasa średnia na całym świecie się kurczy, ale w Stanach szczególnie to widać. Wyższa klasa średnia jest w panice. Boją się, że ich dzieci będą miały niższy standard życia. Kiedyś wystarczyło, że w miarę dobrze się uczyłeś i miałeś jakieś tam zajęcia dodatkowe, w których byłeś średnio dobry. Dzisiaj nawet bycie dobrym to za mało. Musisz być "fan-tas-tycz-ny" we wszystkim, co robisz. Takie dominuje przekonanie, ale moim zdaniem prawda jest inna: wszystko to, co najlepsze, dzieci z wyższej klasy średniej dostały jeszcze przed swoim urodzeniem.

    To znaczy?

    Bezpieczeństwo finansowe. Rodziców, którzy mają odpowiednie znajomości. Cała reszta to dodatek. Mówiąc w skrócie: największym atutem mojego syna jest to, że ja i mój mąż trafiliśmy mu się jako rodzice. To jest brutalna rzeczywistość, o której niechętnie się mówi. Ale mój syn np. skończy uniwersytet bez długu, ponieważ stać nas na to, żeby zapłacić za jego czesne. To go stawia w bardzo uprzywilejowanej pozycji na wejściu. Wielu jego rówieśników wejdzie w dorosłe życie z gigantycznym długiem albo ich rodzice zapożyczą się po uszy, żeby tylko móc zafundować im wyższe wykształcenie. I to rodzice z tej prawdziwej klasy średniej, nie z tej wyższej, są dziś najbardziej zestresowani.

    I mają powody. Bardzo z nimi sympatyzuję. Biorąc pod uwagę to, jak rosną koszty wykształcenia i wychowania w ogóle, dzieci są dla nich gigantyczną inwestycją. Na ich edukację często biorą kredyt pod zastaw domu, a i tak nie mają żadnej pewności, że ich dzieci dorwą się do kawałka tego tortu, który jest coraz mniejszy. Całkiem niedawno, bo w latach 50.-60., można było utrzymać rodzinę z jednej pensji. Ojciec mojej mamy nie skończył nawet liceum, obsługiwał projektor filmowy w kinie na Queensie w Nowym Jorku. Drugi dziadek skończył co prawda uczelnię wyższą, ale kiepską, i pracował w administracji szpitala. Obie pary dziadków po równo złożyły się na zadatek na dom moich rodziców. Obie rodziny podobnie zarabiały mimo różnic w wykształceniu i wykonywanej pracy. Nie było aż takiej przepaści w zarobkach jak dzisiaj.

    Jest jeszcze jeden powód, dla którego rodzice zapisują dzieci na tyle zajęć dodatkowych.

    Jaki?

    Nie mają co z nimi zrobić. Lekcje w szkole mojego syna kończą się o 14.30. Nie ma darmowej świetlicy. Część kościołów oferuje darmowe programy pozalekcyjne, ale to tyle. Rodzice, których na to stać, nie chcą, żeby dzieci siedziały same w domu przed komputerem, wolą je wozić na zajęcia. Dla wielu Amerykanów z prowincji to też sposób na to, żeby dzieci miały towarzystwo, bo od sąsiada dzieli ich kilka kilometrów. Tyle że to wszystko pochłania i czas, i pieniądze, więc trzeba jeszcze więcej pracować, żeby na to zarobić, oraz wkomponować te zajęcia w swój już przeciążony grafik. Kółko się zamyka.

    Co jeszcze wpływa na to, że amerykańscy rodzice są tak zestresowani?

    Media społecznościowe - Facebook, Twitter. Mówię serio. Widziała pani te wyidealizowane obrazki z życia rodzinnego? Uważam, że to okropne. To chwalenie się, rywalizacja, kto ma ładniej, fajniej, lepiej. Wiadomo przecież, że życie rodzinne ma swoją mroczną stronę, tylko że mało kto o tym opowiada publicznie i panuje fałszywe przekonanie, że innym rodzicielstwo wychodzi lepiej, że się nim bardziej cieszą. To nie poprawia samopoczucia. Wolałabym, żeby więcej rodziców było bardziej szczerych w tych opowieściach. Mam nielicznych znajomych, którzy w statusie na Facebooku potrafią napisać np.: "Dzisiaj bycie rodzicem mnie zabija". To odświeżające.

    Jakiś czas temu w internecie zrobił furorę pewien wpis z bloga, na którym autor zamieścił kilkadziesiąt zdjęć płaczącego dziecka z opisem: "Josh płacze, bo nie ma swojej ukochanej koszulki", "Teraz Josh płacze, bo ma na sobie ukochaną koszulkę", "Dzisiaj płacze, bo chce lody czekoladowe", "A teraz płacze, bo uważa, że dostał mniejszą porcję niż zwykle" itd. To dobrze oddaje absurdy rodzicielstwa, z którymi na co dzień trzeba się mierzyć.

    Kolejna rzecz, która rodziców doprowadza do rozstroju nerwowego, to poradniki dla rodziców.

    A przecież pisze się je podobno po to, żeby uspokoić pełnego wątpliwości rodzica.

    Ale one wszystkie, niezależnie od metody czy teorii, które sprzedają, mówią jedno: "Sposób, w jaki zajmujesz się swoim dzieckiem, jest zły! Od dzisiaj masz to robić tak i tak". Poza tym jedne mówią, że masz spać z dzieckiem, dopóki ono samo nie zakomunikuje, że jest gotowe na własne łóżko, inne - że masz je nauczyć spać samodzielnie, kiedy ma cztery tygodnie. Bo w przeciwnym radzie będzie zbyt związane z tobą i nie będzie umiało określić swoich granic itd. A przecież każde dziecko jest inne. Dla jednego "rodzicielstwo bliskości" będzie wspaniałe, ale inne je odrzucą. Przeraża mnie ta poradnikowa głupota, która zakłada, że na wszystko znajdzie się patent. Na przykład syn i córka mojego męża z poprzedniego związku wydają się mieć zupełnie różnych rodziców. Są kompletnie od siebie różni i niepodobni do nikogo z najbliższej rodziny. Gdyby ich rodzice chcieli ich wychowywać według poradników, do każdego dziecka musieliby mieć inny zestaw.

    Jak to całe zaabsorbowanie dziećmi wpływa na rodziców?

    Najbardziej cierpi na tym małżeństwo. Przy takim stopniu zaangażowania para może się niepostrzeżenie zamienić w korporację rodzicielską. Amerykańskie badania pokazują, że małżeństwa spędzają ze sobą coraz mniej czasu. W latach 70. to było ok. 12 godzin tygodniowo, dzisiaj - już tylko dziewięć godzin. Cierpi na tym seks, romantyczność, satysfakcja z bycia kimś innym niż tylko rodzicem. Kiedyś jeden z ojców, którego dzieci trenowały piłkę nożną, powiedział mi, że trybuny na szkolnym stadionie to idealne miejsce na randki z żoną. Popatrzyłam wtedy na niego zdziwiona. Coraz więcej ludzi, niestety, myśli podobnie. W badaniach dotyczących wykorzystania czasu Amerykanie do odpoczynku zaliczają wspólne wyjście z dziećmi na plac zabaw. OK, jeśli dzieci są starsze, to może i liczy się jako odpoczynek, ale jeśli mają rok, dwa, trzy lata? Przecież wtedy trzeba mieć oczy dookoła głowy. To jeden wielki stres.

    A także dowód na to, że dzieci zajmują w życiu rodziny centralne miejsce. Amerykanie z klasy średniej też czują przymus spędzania wakacji ze swoimi malutkimi dziećmi, chociaż każdy wie, jak takie "wakacje" wyglądają. Orka jest ta sama. Zostawienie dziecka z babcią czy opiekunką nie wchodzi w grę, bo to by oznaczało, że jest się beznadziejnym rodzicem.

    Jakie może mieć konsekwencje w przyszłości bycie w centrum takiego zainteresowania?

    Za mało jest badań, żeby móc coś stwierdzić z całym przekonaniem. Ale pojawiają się głosy ze świata nauki, które sugerują, że dzieci stają się dziś mniej odporne emocjonalnie. Jeszcze inne twierdzą, że współczesne dzieci są bardziej skupione na sobie. "Kruchy narcyz" to byłaby dość koszmarna kombinacja, no ale zobaczymy, co z tego wyniknie. Ja należę do pokolenia dzieci, dla których pracujący rodzice nie mieli czasu, a jestem w miarę normalna, płacę podatki i nie krzywdzę innych, więc trudno powiedzieć, jaki będzie wynik. Inna rzecz, że my jako społeczeństwo jesteśmy dzisiaj w ogóle bardziej narcystyczni. Żyjemy w przekonaniu, że musimy osiągnąć szczyt naszych możliwości, że tylko życie w pełni zrealizowane ma sens i że nam się to należy. Mamy ogromne oczekiwania co do tego, kim mamy być, a nasze dzieci mają być idealnym odbiciem naszego idealnego ja. To obciążające dla wszystkich.

    Ma pani pomysł, jak to zmienić?

    Przede wszystkim zamknąć konto na Facebooku. To twój wróg! A serio? Powtarzać sobie codziennie: "Mam szczęście", "Moje dziecko ma szczęście, ma co jeść, w co się ubrać, chodzi do szkoły". Poza tym - uwierzyć w dane! Nawet jeśli ci się wydaje, że zbyt mało czasu poświęcasz dzieciom, najprawdopodobniej masz go dla nich więcej niż twoi rodzice dla ciebie. Bo nawet jeśli twoja mama była w domu, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zwracała na ciebie uwagi. Wsadzała cię do kojca albo na rower, mówiła: "Nie pokazuj się przed szóstą!", i szła szorować dywany. A już na pewno nie czuła się odpowiedzialna za twoją nudę!

    Warto też pamiętać, że ma się prawo mówić "nie". Wielu amerykańskich rodziców nie ma go w swoim słowniku. Mnie nauczył tego mąż, który należy do innego pokolenia i zanim urodził się nasz syn, już wychował dwójkę dzieci. Kiedy Rusty miał ze cztery lata, podszedł do męża i zapytał: "Tato, zagrasz ze mną w grę?", na co mąż odpowiedział spokojnie: "Nie, bo nie lubię grać w gry planszowe". Byłam w szoku. Powiedziałam mu: "O matko, potrafisz odmówić i świat się nie kończy!". Rodzice nie mają obowiązku uczestniczyć w każdej aktywności dziecka, zwłaszcza jeśli tego nie lubią albo ich to nudzi. W powiedzeniu: "A teraz pobaw się sam", nie ma nic krzywdzącego. Fajnie jest też angażować dzieci do tego, co samemu lubi się robić, mimo że to może się wydawać dziecku niezbyt atrakcyjne. Stawianie granic jest kluczowe, bo to nie dzieci mają rządzić, tylko my.

    Chciałabym też dodać rodzicom otuchy. Wybitny psycholog, noblista Daniel Kahneman, udowodnił kiedyś, że mamy dwie jaźnie - doświadczającą i pamiętającą. Ta druga buduje naszą tożsamość, więc liczy się to, jak coś wspominamy, a nie jak przeżywamy to "tu i teraz". Jak pani sobie pomyśli o tym okresie, kiedy pani dzieci były malutkie, to co pani widzi przede wszystkim?

    Że to był wyjątkowy czas. Były trudne chwile, ale mniej je pamiętam.

    No właśnie. I dlatego ludzie wciąż mają dzieci! Większość wspomina wczesne dzieciństwo swoich dzieci jako coś cudownego.

    Zbierając materiał do książki, trafiłam też na badania, które dowodziły, że wiek dziecka od lat siedmiu do 12 to złoty okres dla rodziców. Dzieci wciąż nas kochają, są czułe, potrzebują nas, ale już nie w tak angażujący sposób, są ciekawymi ludźmi do rozmowy i kompanami do zabawy. Warto ten czas wykorzystać i go celebrować, bo później przyjdzie trudny okres dojrzewania, który może zatrząść całym domem, a czasem i małżeństwem, jeśli było nie dość mocne. Kiedy więc mój siedmioletni syn prosi wieczorem: "Mamo, poleżysz ze mną w łóżku, potrzymasz mnie za rękę?", to mimo że wisi nade mną kupa roboty, robię to. Bo wiem, że za kilka lat będzie mi tego brakowało.

    Dla rodziców bardzo zaangażowanych w wychowanie dzieci ten burzliwy czas dojrzewania może być chyba szczególnie bolesny?

    Tak. Dlatego kiedy proszą mnie o radę, przypominam sobie, co pokazują badania na ten temat, i mówię: "Jeśli zbliża się ten wiek, lepiej popracujcie nad wzmocnieniem waszego małżeństwa. Wróćcie do pracy, jeśli do tej pory byliście w domu, albo znajdźcie sobie hobby! Jest szansa, że wyjdziecie z tego cało".

    Jennifer Senior - dziennikarka współpracująca z "New York Magazine" i absolwentka antropologii na Uniwersytecie Princeton. Mieszka z rodziną w Nowym Jorku. Jej książka "Dużo radości, mniej przyjemności. Paradoks współczesnego rodzicielstwa" (wyd. Media Rodzina) właśnie ukazała się po polsku.

    Agnieszka Jucewicz ("Wysokie Obcasy", 26.09.2015)


Strona główna