Moje dwie Mamy

Katarzyna Kolska

(fragment książki "Moje dziecko gdzieś na mnie czeka", Wyd. Znak 2011)


    Przez wiele lat swojego życia Małgorzata miała poczucie, że jest znikąd, z powietrza, z przestrzeni. Że nie ma początku, nie ma korzeni, którymi wrasta się w czyjąś historię, w czyjeś życie, w miłość. Miłość? Nosiła w sobie pytanie: dlaczego ktoś mnie nie chciał? Dlaczego przestraszył się mojego życia? Próbowała sobie wyobrazić, jak wyglądają jej rodzice. Dziwne uczucie. Rodzice. Jedni rodzice i drudzy rodzice. Czy można mieć dwie matki, czy można kochać tak samo?

    Teraz siedzi przed skrawkiem papieru. Znalazła to, czego szukała przez tyle lat. Wystarczy wziąć telefon do ręki i wybrać kilka cyfr. Jak tajny szyfr, który prowadzi do przeszłości. Tak bardzo tego pragnęła, tak bardzo chciała poznać prawdę. A teraz, gdy jest tak blisko, nie ma odwagi zadzwonić. Bo co można powiedzieć komuś zupełnie obcemu po czterdziestu sześciu latach? Cześć, mamo, to ja, twoja córka? Gosia chodzi nerwowo po pokoju. Nie może sobie znaleźć miejsca. Parzy kawę, wypija, wychodzi na balkon, by odetchnąć świeżym powietrzem. Boi się tego, co usłyszy. Boi się chłodu w ich głosie, boi się pretensji, wymówek...

    Jest niedziela, 28 stycznia 2007 roku. Na zegarze dochodzi siedemnasta. W Polsce. Która może być teraz godzina w USA? Nieważne. Musi zadzwonić. Jeszcze łyk kawy, jeszcze chwila zastanowienia. Bierze telefon do ręki. Przeciągły dźwięk w słuchawce świdruje jej w uszach. Jest roztrzęsiona.
    - Halo, to ja, Gosia... - mówi. I nagle brakuje jej słów. Wszystkie pytania, wszystko, o czym myślała, ulatuje z głowy. Chwila ciszy.
    - Gosiu, to ja, twoja mama...
    Po obu stronach słuchawki zapada milczenie. Dwie kobiety. Kiedyś rozdzielone. Teraz tysiące kilometrów od siebie. Matka i córka. Słuchają swoich oddechów. I swoich łez.
    Kiedy dziś Małgorzata wspomina tamten dzień, ma wrażenie, jakby oglądała film, jakby to nie było jej życie.

    Czterdzieści sześć lat wcześniej.

    Basia jest w ciąży. Jej chłopak ma osiemnaście lat, ona dopiero piętnaście. Znają się od dziecka, kochają. Rodzice wyrzucają ją z domu, nie ma się gdzie podziać. Idzie do domu dziecka. Tam będzie czekała na poród. Tam wróci z maleńką Małgosią. Z dziecka stanie się kobietą, z dziewczynki matką. Nie wie, jak będzie wyglądało jej życie, nie wie, jak sobie poradzi. Ale zajmuje się Małgosią najlepiej, jak umie. Karmi ją, przewija, kąpie, usypia, kołysze na rękach. Za kilka miesięcy, gdy skończy szesnaście lat, będą się mogli z Jurkiem pobrać, będą razem, wychowają swoją córeczkę. Mija pierwszy tydzień i drugi. Basia zostawia Małgosię pod opieką pielęgniarek, odwiedza swojego chłopaka i przyszłych teściów. Nie siedzi długo, bo wie, że trzeba nakarmić dziecko. Wraca. Przed domem stoi samochód, Basia widzi swoją mamę i tatę. Chce podbiec, ale oni natychmiast odjeżdżają. Wpada na korytarz. Biegnie do pokoju, gdzie są dzieci. Łóżeczko jest puste. - Gdzie jest moja Małgosia, oddajcie mi moją Małgosię - krzyczy, biegając w obłędzie po domu. Nie wie, że już nie zobaczy swojej córeczki, że rodzice wszystko załatwili za jej plecami, że zabrali dziecko i oddali innym ludziom. Nie wierzy, że mogli jej coś takiego zrobić. Wyje z rozpaczy. Jest 9 kwietnia 1961 roku.

    Kilka tygodni później. Sala sądowa. Basia przyszła razem z ojcem. Płacze. Prosi: "Oddajcie mi Małgosię! Oddajcie mi moją córeczkę!". Ojciec jest wściekły, ściska ją za rękę. Basia krzyczy. Sędzia prosi milicjantów, by wyprowadzili ją z sali sądowej. Jeszcze przez długie miesiące będzie szukać swojego dziecka. Będzie zaglądać do wózków, będzie czujna na ulicy, będzie chodzić na place zabaw, do parku. Pojedzie na wieś, bo podobno właśnie tam mieszka rodzina, która ją adoptowała. Miną tygodnie, miesiące, lata. Gosia się nie odnajdzie. Barbara i Jerzy pobiorą się, wyjadą z kraju. Urodzi im się druga córka i syn. O Gosi nigdy nie zapomną. Będą o niej pamiętali, będą o niej mówili. Na zawsze zostanie w ich sercach. - Nigdy nie wybaczyłam moim rodzicom tego, co mi zrobili. Tego nie można wybaczyć. To jest największa krzywda, jaką człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi - powie po latach.

    Dzieciństwo. Szczęśliwy czas. Niewielkie mieszkanie: jeden pokój, kuchnia, łazienka, korytarz. Wszystko pięknie urządzone. Zawsze czysto. Pachniało obiadem, plackiem, książkami. Książki stały na półkach - od ziemi do sufitu. Gosia lubiła, gdy mama czytała jej wieczorem bajki. Miała swoją ulubioną. O kobiecie, która bardzo chciała mieć dziecko. Nie wiedziała, skąd je wziąć, dlatego wybrała się do czarownicy, która sprzedała jej ziarenko i kazała zasadzić w doniczce. Z ziarenka wyrósł piękny kwiat, a w jego płatkach ukryta była maleńka dziewczynka. Kobieta nazwała ją Calineczką. Pewnego razu nocą do ich domu zakradła się wstrętna ropucha i porwała Calineczkę - chciała, by została żoną jej syna. Gdy dziewczynka przebudziła się ze snu i zobaczyła, że jest w obcym miejscu, zaczęła strasznie płakać... Gosia do dziś nie wie, dlaczego tak bardzo lubiła tę bajkę.

    Czasami pytała: - Mamo, dlaczego ja nie mam brata lub siostry? Miałabym się z kim bawić. - A Irena ją przytulała i tłumaczyła. - Już jesteś za duża, żeby mieć rodzeństwo. Masz koleżanki, z nimi możesz się bawić. - Mama była jej największą miłością.

    Dzieciństwo to też ogród cioci, zabawy z kuzynką, lodowisko. Gdy poprosiła o łyżwy, dostała najlepsze, jakie były, prawdziwe figurówki. Robiła postępy, zdobywała medale. Poszła do szkoły sportowej.

    Wiosna. Gosia przygotowywała się do matury Zajęta nauką nie miała czasu wybrać się do urzędu po akt zupełny urodzenia. We wrześniu chciała wyjść za mąż. Swojego przyszłego męża poznała kilka miesięcy wcześniej u koleżanki. Był Francuzem. Przystojny, siedem lat starszy. Gosia do tej pory nie miała żadnego chłopaka. Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Być może, nie spieszyłaby się tak bardzo z tym ślubem, być może, nigdy nie wyjechałaby do Francji, gdyby ojciec pozwolił jej iść na upragnione studia. Marzyła o akademii sztuk pięknych. Tylko to ją interesowało. Od dziecka. Lubiła rysować, malować. Czasami uciekała ze szkoły na wagary, szła na rynek i przyglądała się ratuszowi, pięknym kamieniczkom, kościelnym wieżom. Wyciągała zeszyt i szkicowała. Odwiedzała galerie, przyglądała się obrazom. Ale ojciec był surowy i nieprzejednany. - Chcesz studiować, to studiuj coś pożytecznego, co da ci zawód i życiową stabilizację - przekonywał córkę. - Nie będziesz się włóczyła z obdartusami po ulicach, nie pozwolę, żebyś zmarnowała sobie życie.

    Gosia często słyszała od ojca: "Nie pozwolę", "nie zgadzam się", "nie wolno". Bała się go. Rzadko ją chwalił. - Mogłaś to zrobić lepiej, mogłaś dostać lepszy stopień, mogłaś... Nigdy nie był z niej zadowolony. A przecież ją kochał. Po swojemu. Twardą, wymagającą miłością. Miała wszystko, czego zapragnęła. Wieczorem, gdy wracał z pracy, wyciągał z kieszeni czekoladę. Dla swojej Małgosi. Czasem siedzieli razem w warsztacie. Gosia przykręcała śrubki, wbijała gwoździe, piłowała deskę. Ale wystarczyło, że spojrzał na nią surowym wzrokiem i już wiedziała, że nie ma co dyskutować, że ojciec nie ustąpi, nie ulegnie. O wymarzonych studiach na ASP też musiała zapomnieć. Zdecydowała, że weźmie ślub i wyjedzie do Francji. Rodzice jej nie zatrzymywali. Był początek lat osiemdziesiątych, w Polsce bieda. Głęboka komuna. Irenie było żal, że już niedługo będzie musiała rozstać się z jedyną córką, wiedziała, że będzie za nią bardzo tęskniła. Ale nie miała prawa jej zatrzymywać. Chciała, żeby Gosia była szczęśliwa. Dlatego poszła do urzędu, przyniosła akt urodzenia w niebieskiej kopercie. Bóg jeden wie, ile ją to kosztowało. Jakie myśli kotłowały jej się po głowie, gdy wracała do domu z tą niebieską kopertą, która ważyła więcej, niż człowiek jest w stanie udźwignąć. Położyła ją w pokoju na stole. I wyszła z domu.

    Gosia wraca ze szkoły, dziwi się, że mamy nie ma. Zawsze czeka na nią z herbatą, z obiadem. Może poszła po zakupy? Podchodzi do stołu, widzi niebieską kopertę, domyśla się, że mama była już w urzędzie, że załatwiła akt urodzenia. Otwiera, szybko przebiega wzrokiem kolejne zdania zwykłego urzędowego pisma. Ale czegoś nie rozumie: obce nazwiska, obce imiona? Krew uderza jej do głowy Siada na krześle. Czyta jeszcze raz, zdanie po zdaniu. Nie może uwierzyć. Nie, to nie-możliwe! Przypomina sobie, jak czasami wydawało jej się, że nie jest dzieckiem swoich rodziców. Była mała. Pytała: "Mamo, czy ty mnie urodziłaś?". A Irena ją uspokajała: "Co też ci przyszło do głowy, córeczko, oczywiście, że cię urodziłam".

    Słyszy zgrzyt klucza w zamku, trzask zamykanych drzwi, kroki mamy. Irena wchodzi do pokoju. Spoglądają na siebie. Obie już wiedzą. Rzucają się sobie w ramiona, płaczą. Długo płaczą. Potem usiądą na kanapie przytulone mocno do siebie. Irena opowie tyle, ile wie. O Barbarze, że była bardzo młoda, że płakała w sądzie, że nie chciała oddać swojego dziecka, że milicja musiała wyprowadzić ją z sali sądowej.
    Gosia płacze, przytula się mocniej do Ireny i mówi: "Jesteś moją najukochańszą, najlepszą mamą. Zawsze będziecie moimi prawdziwymi rodzicami".

    - Nigdy nie miałam do nich żalu, że mi nie powiedzieli prawdy, że nie jestem ich biologicznym dzieckiem. Widocznie uznali, że tak będzie lepiej. Chcieli, żebym była szczęśliwa i byłam. Miałam wspaniały dom, wspaniałe, szczęśliwe dzieciństwo. Byłam kochana i rozpieszczana. Jestem im wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobili. I choć bardzo chciałam odnaleźć moich biologicznych rodziców, zobaczyć, jak wyglądają, dowiedzieć się, co robią, jak żyją, to pomyślałam, że nie mam prawa tego zrobić ze względu na moich adopcyjnych rodziców. To oni mnie wychowali, kochali, otoczyli czułością, troską - powie dzisiaj.

    Ale teraz siedzi w objęciach Ireny. Przypomina sobie, jak mama poszła do szpitala. Na jeden dzień. Gosia miała wtedy cztery albo pięć lat. Gdy zbliżał się wieczór, wyszła na balkon i wypatrywała, czy mama już wraca. Tak się bała, że nie przyjdzie, że coś się stanie, że umrze. I co wtedy? Co stanie się z nią, Gosią? Kto ją będzie tak kochał?

    Po maturze wyjechała z Polski. Wzięła ślub w małym francuskim miasteczku. Kupili z mężem dom, sami go remontowali. W grudniu dowiedziała się o śmierci ojca. Zachorował na raka jeszcze przed jej wyjazdem. Zdążyła napisać do niego list. O wdzięczności i miłości. O tej czekoladzie, którą dla niej przynosił, o łyżwach, o lalce Błękitce z długimi blond włosami - wymarzonej, z prawdziwej, miękkiej gumy, a nie z twardego plastiku. O tych godzinach wspólnie spędzonych w warsztacie, o wakacjach, wycieczkach. O tym, że dzięki nim miała prawdziwy, cudowny dom, szczęśliwe dzieciństwo. Gdy list dotarł do Polski, Mieczysław był już bardzo chory, nie miał siły, by go przeczytać. Irena siedziała przy jego łóżku i powoli, głośno czytała słowa napisane przez Małgosię. Płakał. Bardzo płakał. Zmarł w grudniu. Gosia nie mogła przyjechać na jego pogrzeb.

    W rok po ślubie urodziła córkę. Irena przyjechała z Polski, żeby pomóc w opiece nad wnuczką. Gosia nie była szczęśliwa. Mąż pił. Nie miał pracy. Klepali biedę. Wytrzymała tak dziesięć lat. W końcu uznała, że muszą się rozstać. Mama była wtedy przy niej. Przeniosła się na stałe do córki i zamieszkała razem z nią we Francji. Małgorzata nigdy nie powiedziała jej o tym, że podczas wizyt w Polsce przeglądała książkę telefoniczną, szukając nazwiska swoich biologicznych rodziców. Mogła być pewna, że Irena ją zrozumie, że nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby córka odnalazła swoją matkę i ojca. Ale Gosia nie zrobiła tego. Mówi dzisiaj: - Byłam zajęta swoimi problemami, swoim małżeństwem, dzieckiem. Nie miałam czasu na pisanie listów, chodzenie po urzędach. Nie mogłam tego zrobić mojej mamie. Za bardzo ją kochałam.

    Irena zmarła w 1992 roku. Chorowała na raka. Bardzo cierpiała. Gosia pochowała ją na cmentarzu w Pirenejach, blisko swojego domu. W kilka lat po jej śmierci znów pomyślała o odszukaniu rodziców. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie. Nie musiała mieć wyrzutów sumienia, że ją zrani, że sprawi jej przykrość, że to będzie zdrada.

    Napisała list do archiwum państwowego i do urzędu miasta w miejscowości, w której się wychowała. Czekała długie miesiące, ale odpowiedź nie przychodziła. Po kilku latach znów postanowiła dowiedzieć się czegoś o swojej przeszłości. Kolejne listy I znowu nic.

    Któregoś dnia w skrzynce pocztowej znalazła kopertę. "W odpowiedzi na pani pismo z dnia 18 października 2006 roku uprzejmie wyjaśniam, że w dokumentach ewidencji ludności miasta figuruje tylko Krystyna W, to jest matka pani biologicznej matki Barbary. Babcia pani jest zameldowana..." - czytała pismo z konsulatu polskiego w Lionie.

    Krystyna W, matka matki. Babcia. Kobieta, która jej nie chciała, która oddała ją do obcych ludzi - Małgorzata biła się z myślami. Z jednej strony radość - znalazła jeden fragment swojej życiowej układanki. Ale nie babci szukała, tylko matki. Kilka tygodni później napisała list:

    "Szanowna Pani. Jestem pani wnuczką. Szukam moich biologicznych rodziców...". List był grzeczny, ale stanowczy. - Zagroziłam babci, że jeśli mi nie pomoże, odwiedzę wszystkich sąsiadów na ulicy, na której obecnie mieszka, i będę szukała jakiegokolwiek śladu - przypomina sobie. Pisząc ten list, nie wiedziała jeszcze, że pod wskazanym adresem mieści się dom opieki społecznej. To tam mieszkała Krystyna.

    Barbara nigdy nie zapomni tamtego dnia, gdy usłyszała w telefonie głos swojej matki. Była zdziwiona i zaskoczona. Rzadko do siebie dzwoniły, rzadko rozmawiały. - Kiedy powiedziała, że Gosia nas szuka, nie mogłam uwierzyć. Czekałam na to całe życie, miałam nadzieję i modliłam się o to, by kiedyś ją zobaczyć. Zaczęłam krzyczeć i płakać. Chyba pół Ameryki mnie słyszało. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać na jakiś kontakt z jej strony.

    To była niedziela, 28 stycznia. Gosia była sama w domu. W słuchawce odezwał się miły głos pielęgniarki. - Opowiedziałam jej w skrócie moją historię. Prosiłam, by przygotowała babcię na rozmowę ze mną. Wiedziałam, że jest starszą kobietą, że gdy usłyszy mnie nagle, może przeżyć szok. Umówiłyśmy się, że zadzwonię za dwie godziny. Nie wiedziałam, jak do niej mówić. Babciu?

    Krystyna była oficjalna. - Powiedziała, że moi rodzice żyją, że są małżeństwem, że mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Ani jednym słowem nie zapytała o moje życie. Dała mi numer telefonu do rodziców. Więcej nie miałyśmy o czym rozmawiać - przypomina sobie Małgorzata.

    Dochodzi godzina siedemnasta. Małgorzata trzyma telefon przy uchu. Słyszy kilka długich sygnałów i wreszcie ktoś podnosi słuchawkę. - Halo, to ja, Gosia... - i nagle zabrakło jej słów. Chwila ciszy.

    - Gosiu, to ja, twoja mama... - Po obu stronach zapadło milczenie. - Zaczęłam strasznie płakać, nie mogłam się uspokoić. Nie wierzyłam, że słyszę moje dziecko, że mogę z nim rozmawiać. Przez całe życie miałam nadzieję, że kiedyś się odnajdziemy I teraz nadeszła ta chwila, moja córka dzwoniła - Barbara płacze, gdy sobie to przypomina. Od kilku lat choruje na raka. Przeszła dwie poważne operacje. Mówi wolno, spokojnie. - Tyle chciałam jej opowiedzieć. O tym, jak mi ją zabrano, jak jej wszędzie szukałam, jak płakałam z rozpaczy. O tym, że miała siostrę, która zmarła na raka, i ma brata, który mieszka w Kanadzie. Nigdy nie ukrywaliśmy przed naszymi dziećmi prawdy, zawsze im opowiadaliśmy o Małgosi.

    Jerzy nie wytrzymał napięcia. Wyrwał Barbarze słuchawkę.
    - Gosiu, mówi tata. - Słowa przerywał głośny szloch. - To nie nasza wina, kochaliśmy cię, chcieliśmy cię wychowywać, dziadkowie nam ciebie zabrali. Szukaliśmy cię wszędzie. Tacy jesteśmy szczęśliwi, że się znalazłaś.

    Małgorzata nie potrafi sobie przypomnieć dzisiaj, jak długo trwała ta rozmowa. Może dwadzieścia minut, może czterdzieści. Wymienili się adresami i telefonami. Pospiesznie. Jakby się bali, że znów się zgubią, że ktoś ich rozdzieli.

    Musiała ochłonąć. Pozbierać myśli. Kilka godzin później zadzwoniła jeszcze raz. Wieczorem rozmawiała ze swoim bratem, przysłał jej zdjęcia. Długo się w nie wpatrywała. Trzy kobiety. Któraś z nich jest jej matką. Dziwne uczucie - nie znać jej twarzy. Przyglądała się, szukając jakiegoś podobieństwa do siebie-w oczach, w uśmiechu, rysach. A może jest podobna do ojca?

    Od tamtego dnia rozmawiali ze sobą codziennie. Rodzice nalegali: "Przyjedź do nas, Małgosiu". Trzy miesiące później Małgorzata ze swoimi dwiema córkami poleciała do Ameryki. Był 9 kwietnia 2007 roku. Dokładnie tego samego dnia, czterdzieści sześć lat temu, Barbara ostatni raz widziała swoją córkę. Przypadek?

    - Patrzę na to jak na film. Jakby to było nie moje życie. Nawet trudno to komuś opowiedzieć - Małgorzata wraca myślami do tamtej chwili na lotnisku. Biała limuzyna, setki kwiatów, szampan, polska muzyka.

    Małgorzata: - Zobaczyłam mamę. Podbiegłam do niej, rzuciłyśmy się sobie w ramiona i zaczęłyśmy płakać. Nie byłyśmy w stanie nic powiedzieć.
    Barbara: - Poznałam moją Małgosię. Przytuliłam ją z całej siły. Wydawało mi się, że to sen. Moje dziecko było przy mnie. Nikt nie mógł mi jej już odebrać. Pomyślałam sobie: Mamo, dlaczego ty mi to zrobiłaś, jak mogłaś mi odebrać moje dziecko.

    W pokoju na nocnych stolikach stały oprawione zdjęcia Gosi i jej córek. Jakby tam były od zawsze. Drobny gest, który sprawił, że poczuły się jak u siebie. Dom tonął w kwiatach. Barbara przygotowała kolację. Był gwar. Małgorzata spojrzała na swoją mamę: siedziała w fotelu jak urzeczona. Na jej twarzy malował się taki wielki spokój. Nic nie mówiła. Napawała się tą chwilą szczęścia. Cała rodzina była nareszcie razem.

    Małgorzata mieszka we Francji, jej brat w Kanadzie, rodzice w USA. Każdego dnia rozmawiają ze sobą przez telefon. Barbara przeszła kolejną operację mózgu. Walczy o życie. Małgorzata myśli o tym, by przenieść się, przynajmniej na jakiś czas, do Ameryki: chce być blisko rodziców.

    Na pytanie, kto jest jej matką, mówi po namyśle: "Mam dwie mamy".



Strona główna