Ballada o chłopcach, którzy nie domykali powiek

Jarek Paśnik


    Mając do wyboru cały świat, Kamil wybrał Łódź na miejsce swoich narodzin. Od początku zajął się pochłanianiem dużych ilości mleka, pakując przy okazji do żołądka sporo powietrza. Było to powodem kolek, które nieraz kazały mu wrzeszczeć przez pół wieczoru. Po kilku nieudanych próbach kolejny lek przyniósł ukojenie. Kamil przesypiał noce i nabierał ciała. Mama martwiła się jedynie powiekami Kamila, które za nic w świecie, nawet w głębokim śnie, nie miały zamiaru się domykać.

    Pierwsze mrozy wygoniły z kraju ostatnie bociany, a jego dwukrotnie obdarzyły katarem. Ten jednak szybko udawało się rozpędzić inhalacjami. Podczas gdy zima pozostawiała ludzi w niepewności, gdzie pójdzie dalej, stacje epidemiologiczne alarmowały o wzrastającej liczbie chorych na grypę. W ciągu dwóch miesięcy świńskim wirusem zaraziło się dwukrotnie więcej osób niż rok wcześniej. Kamil krążył w wózku po marysińskich skwerach, śniąc o kolejnych latach swojego życia. Z czasem spacery stały się niemożliwe z racji złej pogody. Pewnego lutowego poranka chłopiec najpierw nie chciał mleka, a w południe dwukrotnie chlusnął. Opadł kompletnie z sił i zaczął coraz szybciej oddychać. W ciągu kilku chwil stało się jasne, że zaczęła się wojna. Płuca szaleńczo przepuszczały przez siebie wydzierane światu hektolitry powietrza i otulały spłoszone życie. Po godzinie walki wyczerpane zostały zastąpione przez respirator. Kamil zastygł w bezruchu, poddając się maszynom, rurkom i płynom, które wraz z krzątającymi się wokół niego osobami podtrzymywały iluzję powrotu.

    * * *

    Na długie tygodnie solidny mróz utrwalił we wzajemnym uścisku srebrne liście i gałęzie wierzby stojącej przed wejściem do kliniki. Ten fałszywy obraz zimy miał trwać do czasu, kiedy lód odpuści, przerywając to nierealne połączenie, a wiatr poniesie opuszczone listki w przestrzeń zapomnienia. Miliony mroźnych igieł kłują teraz twarz Magdy i ścinają łzy płynące po policzkach. Kobieta zarzuca na siebie nieco lichy sweterek i okrąża drzewko. Nie czuje zimna, wyciąga dłoń i gładzi nią jasną korę. Bóg posadził drzewa, aby swoimi korzeniami oplotły ziemię i nie pozwoliły jej rozpaść się na kawałki.

    Kiedy Michał kończy wpisywać obserwacje w historie chorób, Magdy już nie ma przy wierzbie. Lekarz czuje, że nadszedł moment, kiedy musi powiedzieć jej najgorsze. Idzie w stronę sali Kamila i szuka słów, które nie będą ranić, przynajmniej nie tak od razu. Chłopiec pojawił się dwa tygodnie wcześniej na izbie przyjęć w krańcowo ciężkim stanie. Miał duszność i niską saturację, która nie poprawiała się po tlenie. Michał nie widział wcześniej tak złego zdjęcia rtg u małego dziecka. Był pewien, że chłopiec jest ofiarą świńskiej grypy, i nawet po dwukrotnie ujemnym teście przesiewowym nie przestawał wierzyć w dodatni wynik PCR. W kolejnych dniach jednak pewność i doświadczenie coraz bardziej ustępowały miejsca zdziwieniu i bezradności. Z listy możliwych przyczyn zakażenia z hukiem spadały kolejne wirusy, atypowe bakterie i grzyby. Stan Kamila pogarszał się, chłopiec wymagał coraz bardziej intensywnych działań. Rozszerzono antybiotykoterapię, do niebotycznych wartości podkręcono tlen w mieszaninie oddechowej i ciśnienie końcowo-wydechowe, a chłopca wentylowano w pozycji na brzuchu.

    Klucz do choroby wyłowiono, badając limfocyty. Kamil nie miał komórek supresor. Urodził się bez cząstki elementarnej, która decyduje o ich rozwoju. Dzieci bez kinazy ZAP-70 chorują na ciężki złożony niedobór odporności. Nie potrafią bronić się przed patogenami i giną w nierównej walce. Nie udaje im się dożyć do pierwszej świeczki na torcie. Opisano tylko kilkoro z nich, urodzonych w amerykańskiej sekcie menonitów. W hermetycznym, wsobnym środowisku łatwo łamią się geny i gubią cząstki elementarne. Michał wie, że pozostaje czekać na cud. Kamil ma wyjść cało z zakażenia, a potem błyskawicznie musi się znaleźć dla niego dawca. W drodze do jego sali Michał umawia się z genetykiem na pobranie histiocytów. Jeśli tylko Kamil przeżyje weekend - mówi do słuchawki, niemal wchodząc na jego matkę.

    * * *

    Łódź była miastem, które Abram wybrał na miejsce swoich narodzin. Nie mógł inaczej, gdyż jego rodzina żyła tutaj od pokoleń, budując miasto i ulice, po których on biegał do freblówki i szkoły powszechnej. Był drobnym chłopcem o kruczoczarnych włosach. Po szkole przesiadywał w pobliskim parku na Marysinie i pochłaniał kolejne książki. Latem było w nim szczególnie pięknie i gwarno, zwłaszcza gdy na największej polanie budowano wesołe miasteczko.

    Pod koniec pewnych gorących wakacji na miasto najechał zły pan. Pozamykał szkoły, murem otoczył dzielnicę Abrama, a jemu i jego braciom kazał pracować. Potem zabrał jedzenie, a ludzi zaczął ładować do pociągów. Wtedy młody Abram wziął swój wypełniony do połowy zeszyt i napisał kilkadziesiąt słów, które siedziały w nim od dawna, schowane głęboko jakby ze strachu.

    * * *

    Niewielka synagoga jest wypełniona po brzegi. Na składanych krzesłach siedzą zasłuchani wrocławianie i nieliczni przyjezdni. Kompozytor często zmienia nastrój, wprowadza nowe emocje, pozwala publiczności odkrywać je dla siebie. Na scenę wchodzi stary aktor i mistycznym głosem zaczyna czytać dziecięcy wiersz: "Jak ja mieć będę dwadzieścia lat, zacznę oglądać nasz piękny świat...". Na umieszczonym nad orkiestrą dużym ekranie pojawia się uśmiechnięta twarz chłopca o kruczoczarnych włosach. Abram wraca tego wieczoru do żywych, jest w centrum świata i zaraża go swoją nieuleczalną nadzieją. "Chmura siostrzycą, wiatr będzie mi bratem..." - głos aktora zawisa nad głowami skupionych widzów.

    Kilka chwil później z archiwalnych taśm płynie opowieść ojca o oczach syna, które nawet w środku nocy pozostawały otwarte i przez niewielką szparę pomiędzy powiekami chłonęły niedostrzegalne promyki światła. Te osiadały na dnie gałek ocznych, a z powidoków zbieranych nad ranem, jak z kropel rosy ściąganych z marysińskich traw, powstawały słowa czytane dzisiaj przez starego aktora.

    W trzeciej części koncertu solista z Choir of the Chapel Royal lirycznym tenorem rozchyla mglistą i nieprzepuszczalną zasłonę smutku i patosu. Na dźwięk uśpionej dotąd wiolonczeli Michała przeszywa subtelny dreszcz. Przychodzi mu na myśl Kamil i zdjęcie przesłane kilka dni wcześniej przez jego matkę. Prawdziwa feeria cudów. Błysk tysiąca świateł, który nie miał prawa się zdarzyć. Najpierw ten poranek, kiedy Kamil zaczął się poruszać, a wskaźniki ostrej fazy spadały na łeb na szyję. Potem kolejne dni, podczas których z ostrożnością i z niedowierzaniem wycofywano się z sedacji i odłączono chłopca od maszyn. Ostatni tydzień na intensywnej i widok Kamila niezdarnie próbującego nadgonić zaległości w swoim rozwoju. Potem telefony do Warszawy i Wrocławia, i pytania o jego losy. Dzień, w którym Kamil od bliźniaczo podobnego tkankowo darczyńcy dostał kilkadziesiąt milionów komórek macierzystych. I wreszcie SMS od matki Kamila, po którym Michał poczuł, że się udało: "Mamy 1000 granulocytów i otworzyli nam dzisiaj salę".

    W żarliwych objęciach naiwnej poezji i podążającej za nią muzyki Michał jest o krok od znalezienia ostatniej nitki, która łączy chłopców oddalonych od siebie prawie o wiek. Nitki będącej dopełnieniem dwóch odkrytych wcześniej: Marysina i niedomkniętych powiek. Jeszcze nienazwanej, jeszcze przed słowem: jakiejś tajemniczej siły, która każe dziecku przebijać ścianę niemożności i wychodzić z żelaznego uścisku choroby. Tej samej siły, która sprawia, że z małego ziarnka wyrasta potężne drzewo, i która pozwala młodemu poecie zamkniętemu w getcie, w sytuacji beznadziejnej, na chwilę przed końcem, na przekór wszystkiemu napisać wiersz o swoich marzeniach i stać się nieśmiertelnym.

    Michał lekko przymyka powieki. Wydaje mu się, że tak widać lepiej.

    Oprócz Abrama imiona pozostałych bohaterów zostały zmienione.

    Jarek Paśnik
    Laureat III miejsca w Konkursie Literackim
    "Przychodzi wena do lekarza" (2014) w kategorii "Proza"
    ("Gazeta Lekarska" nr 5/2015)


Strona główna