Wspomnienie
Jerzy Armata, 20.12.1928-24.06.2015

Magda


    Jerzy Armata - profesor medycyny, onkolog dziecięcy, wieloletni kierownik kliniki hematologii w Polsko Amerykańskim Instytucie Pediatrii Akademii Medycznej w Krakowie.

    * * *

    Wysiadam z tramwaju, kieruję się w stronę rodzinnego domu - mieszkania koło szpitala Żeromskiego. Droga kilkuminutowa zajmuje mi w tym dniu o wiele więcej - rozeszła się wieść - umarł mój Ojciec. Wzruszające spotkania, uściski, kondolencje, wysłuchuje wspomnień.

    Dochodzę - automatycznie naciskam domofon - cisza. Otwieram drzwi - cisza... Próbuję ją zagłuszyć - włączam radio - nie pomaga. Palę papierosa za papierosem, popijam kawę za kawą - pustka. Brak słów powitania: "O przyszła moja małpa", lub "Niech się dzieje wola Boska zapalimy papieroska". Siadam przy biurku - Jego biurku i postanawiam, iż spiszę to, co dziś najbardziej przypomina mi tego, który był ze mną na dobre i złe i który odszedł 25 czerwca 2015 roku. Może to uspokoi skołatane serce. By ułatwić sobie zadanie, wspomnienie - postanawiam - to będzie moja niedokończona rozmowa z Ojcem...

    Inspiracją do rozpoczęcia monologu jest kot przechodzący koło bloku. Otóż wiele lat temu, chyba pamiętasz, na kierowanym przez Ciebie oddziale leżała kilkuletnia dziewczynka. Jej stan był bardzo ciężki. Podczas obchodów lekarskich mała prosiła Cię: "Doktorze wypuść ze szpitala choć na chwilę, bo kotka moja urodziła". Wbrew sanitarnym zakazom poprosiłeś rodziców o przywiezienie kotków do szpitala. Po tych odwiedzinach mała pacjentka namalowała dla "Mamósi kotki" - pamiętam ten napis i laurkę. Po jej śmierci rodzice przekazali ten obrazek Tobie. Został on wylicytowany przez braci Grabowskich na rzecz Wysp szczęśliwych - fundacji, której powstania byłeś inicjatorem. Licytujący nie kryli wzruszenia opisując dzieje czarnej kotki ze złotymi oczami.

    Spoglądam na ścianę, na której wisiało zdjęcie Twego Ojca. Wiem, jak wiele znaczył dla Ciebie i choć nie było dane mi Go poznać (zmarł nagle podczas Twoich studiów), jest mi znany przez liczne wspomnienia. Zresztą nie tylko Twoje. W domach pamiętających dziadka spotykam się z wyjątkową serdecznością i gościnnością - "bo Kuba nam by tego nie wybaczył". Pamiętam, jak opowiadałeś o jego gościnności, przyjmujesz tę zasadę. Czasem wprowadzasz w zakłopotanie studentów, gdy dzielisz się kanapkami zrobionymi przez mamę. I Twoje wspomnienia ze spacerów z Ojcem, przerywane licznymi prośbami o pomoc i poradę prawną (dziadek sędzia - prezes sądu w Jaśle). A jak wyglądały nasze spacery?

    Podobnie, tyle że odpowiadałeś na pytania dotyczące leczenia. Ty i Ja byliśmy dumni, ale i zazdrośni o zabierany nam przeznaczony czas. Czasem nie bacząc na moją obecność toczyły się bardzo osobiste zwierzenia. Podczas jednej z takich rozmów zasłyszałam o osiedlowej adopcji. Pamiętam, jak wiele czasu tłumaczyłeś mi o konieczności zachowania tej sprawy na wieki w tajemnicy. Z czasem powierzałeś mi różne sprawy, przemyślenia, wątpliwości i obowiązywała umowa o dyskrecji. Byłam dumna z tego zaufania.

    Koło dziadka wisiało zdjęcie babci Anny. Ta prosta, prostolinijna, życzliwa kobieta z ogromnym lękiem przed burzą. Była córką burmistrza i cieszyłeś się, gdy za zasługi dla Kołaczyc ulica wiodąca do Jasła otrzymała jego imię. Nie doczekała narodzin wnuka Kuby - ciotka podczas odchodzenia babci była w ciąży. I śmierć babci - widziałem, że płaczesz i bardzo bałam się o Ciebie. Często mówiłeś o ordynatorze oddziału ginekologii z Garncarskiej, który oddał swój gabinet na czas odchodzenia babci.

    Obok wisiał portret wuja Władysława - brata dziadka - sędziego, który zginął w Katyniu (żona w Oświęcimiu). Jego aresztowanie stało się inspiracją do dyskusji na temat łapówek. Staliście z Ojcem na dworcu, by pojechać autobusem do wuja Władysława. Każdy wchodzący do autobusu zamiast biletu wręczał kierowcy pieniądze. Twój Ojciec powiedział - Jerzyk nie pojedziemy trudno - sędzia nie może dawać łapówek. To was uratowało - w domu wuja był kocioł. (Po latach nic nie uratowało lekarki, która mimo licznych interwencji musiała za łapówki opuścić klinikę.)

    I zawiązaną, a może pogłębioną przyjaźń z dziećmi wuja Wojtkiem i Lidką, którzy osieroceni znaleźli w waszym domu schronienie. Kochałeś Wojtka chyba najbardziej ze wszystkich w rodzinie. Uważałeś go za uczciwego, prawdomównego, do bólu z charakterem człowieka. Też go kochałam i podziwiałam. On podejmował decyzje, które mogły zachwiać jego karierą - nie podpisał budowy Huty Katowice (podpisał w końcu jego zastępca), jego działalność w stanie wojennym narażała rodzinę na częste naloty - jak ich określał - cichociemnych. I jego liczne nagrody jako architekta i nominacja, która była nietypową, bo docenił go partyjny Wojewoda Ziętek. Z ogromną cierpliwością i optymizmem przyjmował swoje powolne odchodzenie w chorobie. Odwiedzaliśmy go bardzo często - zawsze wracając podbudowani jego postawą i naładowani pozytywna energią. Brakowało ci rozmów z Wojtkiem i nie pogodziłeś się z jego odejściem.

    Znów odebrałam telefon o termin Twego pogrzebu i przypomniałam sobie, jak cieszyły cię rytualne telefony od siostry Wieśki. Każdy dzień zaczynała od przekazania swojemu Jerzyczkowi życzeń dobrego dnia. Była niezwykle rodzinna, pamiętasz jak bardzo cieszyła się kolejnymi twoimi wnukami. Cierpiała - bardzo pragnęła dziecka - urodziła martwe...

    Przed oknem widzę młodą dziewczynę w zaawansowanej ciąży. Kiedyś wieczorem przybiegła do Ciebie rozdygotana sąsiadka. Dowiedziała się, że jej córka jest w ciąży - postanowiła poprosić Cię o pomoc. "Doktorze błagam, proszę na Boga o pomoc, moja córka jest w ciąży! Na Boga proszę o dobrego ginekologa, bo ona za młoda na bycie mamą, a ja babcią, a mój chłop - on to ją zabije, a wstyd na Boga (...)". Krzyknąłeś: "Boga to tu akurat proszę nie wzywać - nie do tego! A wasza córka już jest matką, a pani jest babcią". Kobieta rozpłakała się i wysunęła ostatni argument: "A co zrobiłby pan doktor, gdyby ona - wskazała na mnie - ona w wieku mojej zaszła teraz w ciążę?". "Czekałbym na narodziny" - wypaliłeś.

    Zapytałeś o przyszłego ojca - "on głupi niedoświadczony, chce tego dziecka, bo nie wie, co to być ojcem" - padła odpowiedź. Dlaczego wziąłeś mnie na rodzinne negocjacje? Nie wiem - chyba nauka życia. Z dziadkiem dziecka poszło gładko - bardzo ucieszył się twoimi odwiedzinami, był pijany i po powiadomieniu go przez Ciebie, że będzie dziadkiem powiedział: "Dobra jest doktor, zrobimy chrzciny, popijemy..." Młoda matka rzuciła ci się na szyję, bała się bardzo reakcji swego ojca, a następnie babcia dziecka pobiegła po ojca dziecka (mieszkał blisko). On wzruszony, że rodzina zaakceptowała sytuację pocałował Cię w rękę. Odchodząc powiedziałeś - myślcie, by stworzyć kochający dom, ja zapewnię opiekę lekarską. Odbyłeś jeszcze trudne rozmowy z księdzem i nauczycielami. Dzieckiem zajmowałeś się przez lata. Zapamiętałam ten dzień również dlatego, że poszliśmy na długi spacer. Mówiłeś, mówiłeś i mówiłeś...

    O odpowiedzialnym rodzicielstwie, o antykoncepcji, o tym, że dziecko powinno czuć się kochane, o tym jak długo czekaliście na mnie. A w końcu zobowiązałeś mnie do pomocy, jeżeli kiedykolwiek na mej drodze spotkam kobietę z wątpliwościami czy urodzić. Bo macierzyństwo jest cudem... Minęło kilka dni, gdy podczas imprezy urodzinowej u mojej koleżanki, córki ginekologa rozbawione towarzystwo zapragnęło zobaczyć gabinet ginekologiczny jej ojca. W momencie nasze nastroje zmieniły się - w misce leżały kawałki dziecka po wykonanej aborcji. Z płaczem pobiegłam do domu i po raz pierwszy w życiu dostałam zastrzyk uspokajający i pozwolenie na niepójście do szkoły.

    Patrzę na blok blisko... To tu urodziło się dziecko - bardzo słabiutkie. Brak odruchu ssania, niska waga urodzeniowa, zajęcza warga, problem z oddechem. Załamy ojciec prosi o pomoc. Na oddziale noworodkowym infekcja, co zwiększa szanse powikłań. Podejmujecie decyzję - wypisujecie małego ze szpitala na własne żądanie. Zastrzegasz: Do pokoju może wchodzić tylko babcia i ojciec dziecka - matka w szpitalu (choroba psychiczna). Robicie mały, sterylny oddział szpitalny. To trochę szaleństwo, ale musimy dać radę! Dziecko udaje się uratować. Mijają lata, teraz to ty leżysz. Twój pacjent pomiędzy pobytami w szpitalu psychiatrycznym odwiedza Cię często. Któregoś dnia przejęty pogarszającym się stanem twego zdrowia oświadcza: "Doktorze pan mnie uratował teraz ja uratuję pana. Będę panu dawał zastrzyki według mojej receptury, a zajmować to się panem będzie mafia, bo ja ich znam i oni mnie znają. Doktor musi być zdrowy". Nie skorzystałeś z tej pomocy, zapewniając jednak, że jeżeli lekarze nie dadzą rady zwrócisz się wtedy o pomoc.

    No cóż Tatku nie zdążyłeś!!!

    Nigdy nie zapomnę twoich podkrążonych oczu, gdy tuż przed wigilijną wieczerzą wróciłeś do domu. Długo, oj długo, prosiłam, byś powiedział co Cię gnębi. Ale miałam swoje sposoby byś podzielił się troskami. Przed wyjściem do domu pielęgniarka przekazała prośbę od jednej z pacjentek, byś przyszedł do niej. Złapała Cię za rękę i powiedziała; "Doktorze, ja świąt nie przeżyję, ale będę się panem i pana bliskimi opiekować z nieba, proszę byś dopilnował moja mamę, by nie płakała po mojej śmierci. Tylko doktorze nie mów, że będzie dobrze - dziękuję..." Odeszła w drugim dniu świąt, natychmiast pojechałeś przekazać matce prośbę dzielnej pacjentki. Powiedziałeś wówczas: "Ona była dojrzalsza ode mnie w tym co i jak mówiła."

    I wracają mi wspomnienia o Marku. Bardzo polubiłeś tego wrażliwego chłopaka. Gdy wychodził ze szpitala wpisałeś mu do pamiętnika życzenie, by kiedyś był lekarzem i leczył chore dzieci. I po latach Marka ulany egzamin na medycynę i ogromny wysiłek, by nadrobić zaległości połączony z pracą sanitariusza, by przy ponownym zdawaniu mieć dodatkowe punkty. Byłeś z mamą na wakacjach, gdy po sprawdzeniu wywieszonych list na ul. Św. Anny krzyczałam do telefonu zawiadamiając Cię "Zdał, zdał!". A potem kolację z Markiem w naszym domu - był studentem drugiego roku i jego prośbę: "Profesorze moje węzły - proszę sprawdzić". Opanowany, ale znałam to opanowanie, powiedziałeś: "Kolego medyku, tak to musimy sprawdzić. Śmierć Marka była dla Ciebie ciosem. Skwitowałeś ją zażaleniem: "A tak prosiłem Boga, tak prosiłem. To byłby wspaniały, czujący co to lęk i cierpienie lekarz, tak prosiłem...".

    A pamiętasz Andrychów? To stamtąd pochodził Romek uczeń technikum - pacjent hematologii. Wspaniali nauczyciele organizowali częste odwiedziny w szpitalu, by dodać mu otuchy. Przyjeżdżali z zeszytami, by nadrabiał zaległości szkolne, z gitarą, by mu zagrać lub jako wesoła grupa przebierańców. Podczas jednej z tych wizyt zapytali, jak można wam tu pomóc. "Krew, krew potrzebna" - odpowiedziałeś, nie licząc, jak bardzo zaangażują się. Rozpoczęła się długoletnia, również po śmierci Romka, akcja krwiodawstwa. Wynajętym autokarem zakwalifikowana po badaniach młodzież przyjeżdżała oddać krew. Udział w tym przyjeździe był w szkole traktowany jako nagroda.

    Po latach zaproszeni na lecie andrychowskiego technikum spotykamy dawnych krwiodawców. Zwierzają się, jak istotnym w ich życiu stały się pobyty w klinice, lekcja życia, w wyniku której nabierali pokory, dystansu do problemów. A zabawy z dziećmi - pacjentami i radość jaką udało im się wywołać. Z łezą wspominają film kręcony w klinice hematologii: "W szpitalu wielkim jak świat" przez Wojciecha Szumowskiego, w którym występują i kaseta z filmem jest ich cenną pamiątką. Gorzej było ze studentami, bali się egzaminu u Ciebie i śmiałeś się, jak wzrasta religijność, gdy usłyszałeś o modlitwach by nie wylosować Ciebie jako egzaminatora. Pytałeś długo, a czasem zahaczałeś i o literaturę, uważając że medyk musi coś czytać - ma być humanistą. Obrywało mi się czasem od moich kolegów, których egzaminowałeś.

    Któregoś dnia wezwany z pomocy całodobowej lekarz powitał Cię: "Profesorze witam, ja to u pana egzamin dwa miesiące zdawałem". Opowiedział, że gdy był na 5 roku studiów został przyłapany, iż nigdy nie badał dziecka. "Każdego dnia przez okres wakacji będzie pan u mnie na oddziale, inaczej nie zaliczę" - powiedziałeś. Przyjeżdżał więc rano, uczestniczył w obchodzie lekarskim, badał, opisywał przypadki, kwalifikował. Po dwóch miesiącach poprosiłeś go o indeks i wpisałeś ocenę bdb. "No to wpadłem córa" - powiedziałeś. Lekarz zaoponował: "Dzięki panu stałem się lekarzem, a teraz proszę dać się skierować do szpitala - nie jest dobrze". Na nic zdały się zapewnienia, że poprosimy o przyjęcie na oddział dr Makosia, któremu ufałeś. Zostałeś w domu, a stan zdrowia poprawił się. Wzruszyły Cię telefony od byłego studenta, gdy pytał mnie o Twój stan... "O widzisz, jakbym go puścił, a nie przetrzymał, toby nie dzwonił." Innym razem przywieziony karetką ze szpitala na konsultację badający Cię lekarz mówił do mnie: "Ja dzięki pani ojcu jestem lekarzem, jestem jego dłużnikiem." Zapytałam wtedy: A co zdawał pan u ojca? "Nie jestem lekarzem, bo nie zdawałem...".

    Ze zdziwieniem patrzyłam na Ciebie - choleryka, który umiał opanować wściekłość, gdy pacjent skarżył się, że długo wskazywał, że coś nie tak, a lekarz nie reagował. Nigdy nie komentowałeś lekarzy do pacjentów. Zdarzyły się telefony "z opieprzem", że to jest nieodpowiedzialne, bo zwiększające zagrożenie. Pamiętam, jak po ewidentnym niedopatrzeniu przesłałeś lekarce literaturę dokształcającą, a potem zaprosiłeś na rozmowę do domu. Przyjechała, przywiozła ci ogromny bukiet piwonii. A były to, tak się złożyło, ukochane kwiaty Twojej piastunki Magdy. Żegnając się z Tobą powiedziała: "Przeszłam najtrudniejszy egzamin życia". Z jej szpitala mieliście jeszcze jednego pacjenta na klinice, po zakończonym leczeniu wysłałeś lekarce album z gratulacjami za szybką wstępną diagnozę.

    A moją 18-tkę pamiętasz? Poszliśmy na zakupy, bo chciałeś mi kupić jakąś pamiątkę - mam ją do dziś, a potem do najstarszej restauracji w Nowej Hucie Stylowej na lampkę wina. Rozmawialiśmy bardzo długo, wspominałeś bliskich, przybliżyłeś obraz ojca, matki, piastunek Polusi i Magdy, po której mam imię. Zwierzyłeś się z wielu spraw, o których pamiętam, ale zostawiam dla siebie. Najważniejsze dla Ciebie było przesłanie ojca, który powiedział: "Nie zależy mi na twej karierze, zależy byś życie godnie przeżył (...)". Nie wiem czy to zadecydowało, żeś nie przyjął kierowania dużym szpitalem, nie przyjąłeś funkcji ministra zdrowia. Wiem, że to spotkanie z "dorosłą córką" miało dla Ciebie duże znaczenie.

    Po latach, gdy wróciliśmy do tych rozmów, przywołałeś wiersz księdza Lucjana Szczepaniaka pt. "Wstydliwe rzeczy":

    Zakonnik - właściciel Toyoty Corolli.
    Komunista - w złoconej willi mieszkający.
    Polityk - święte znaki wykorzystujący.
    Ksiądz - dla ludzi czasu nie mający...
    Widzisz trzeba wiedzieć co kto i jakby wstydu nie było...

    Patrzę przez okno - przed blokiem stał Twój maluch. Któregoś dnia szybko po pracy zjadłeś obiad i zaprosiłeś mamę i mnie na wycieczkę w okolicę Kazimierza. Nie zdarzały Ci się takie pomysły w środku tygodnia, jeśli wyjazdy - to w niedzielę nad Rabę lub do lasu, gdzie brałeś ze sobą książki i słowniki do nauki języków. W drodze wyjaśniasz nam cel wyprawy. Otóż na kontynuację leczenia nie zgłosił się pacjent i musisz sprawdzić co jest tego przyczyną. Po długim szukaniu dojeżdżamy. Dom prowadzony jest przez samotnie wychowującego Ojca pacjenta, który stwierdził: "(...) zbiesiłem się na leczenie - do szpitala nie pójdę". Ma około 15 lat jest opóźniony, a jego ojciec mówi: "Drań rozpieszczony, bo i pół sierota no i umysł ten tego i choroba". A matka przed śmiercią to mi kazała przyrzec, że Józio (tak go nazwę) nie ma się przemęczać. Józek przywitał się i zniknął węsząc lekarski spisek. Porozmawiałeś wówczas z jego ojcem nakreślając zagrożenie i zmniejszenie szans na wyleczenie jeśli przerwie leczenie. Dobra, pogadam z Józkiem - powiedział nasz gospodarz i poszedł poszukać Józka. Postawił na stole gar kwaśnego mleka, do tego chleb wypiekany w swoim piecu i duży garnuszek z domowym masłem. Jadłeś jak byś był wygłodzony. Józek z naburmuszoną miną stanął w progu.

    "Wiesz Józiu ja z tobą muszę pogadać, a doktor doktorowa no i córka świadkami będą - Ja się leczył nie będę - ale ja Józiu nie o leczeniu ja o gospodarce". Chciałeś przerwać i nakłonić, by teraz porozmawiać jednak o leczeniu,lecz gospodarz ostro zaprotestował. Rozpoczęła się długa wyliczanka: o 4.00 rano Józio pójdziesz do chlewa, potem pamiętaj o..., a potem o krowach, tylko dobrze je zaczep, bo szkody narobią. Bo ty Józio w szpitalu amerykańskim jesteś leczony, a amerykańce to wiedzą wszystko, a konstytucja to nakazuje leczyć dzieci. Ja do więzienia pójdę, bo oni się dowiedzą, że się nie leczysz, to teraz dr i doktorowa i córka będą świadkami, że ja ci pod opiekę gospodarstwo przekazuję, bo gospodarka gospodarza mieć musi. W oczach Józka pojawiły się łzy - wybiegł bez pożegnania. Wracaliśmy do domu pełni wątpliwości co będzie dalej. Po dwóch dniach zaskoczonej lekarce (nie wiedziała o gospodarskiej wizycie) przybyły do przyjęcia na oddział Józek powiedział: "Będę w szpitalu, a krów pasał nie będę (...)". Nie wiem, co dzieje się z Józkiem, ale wiem ze krętymi drogami by przekonać do leczenia pacjenta czasem iść można.

    Rok 1968. Byliśmy w Zakopanym na nartach, gdzie odwiedziliśmy twojego wuja - brata dziadka. Zapamiętałam twoją z nim rozmowę. Wuj z nieznaną nigdy gorliwością - był mało wrażliwy - pytał - "Jerzyk co cię gnębi"?! Wyznałeś, że właśnie byliśmy spotkać się z twoim przyjacielem, lekarzem, który jest Żydem i Polska go wyrzuca, a ty nie umiesz mu pomóc... Wstyd mi wujku, okropny wstyd. Nic z tego nie rozumiałam, ale postanowiłam napisać o tym w wypracowaniu domowym. Jeździłam z tatą na nartach, odwiedziliśmy wujka, jadłam szaszłyki, a tato był smutny, bo Polska wyrzuca mu przyjaciela Żyda i wstydzi się za to... Zostałeś wezwany do szkoły, by zwrócić mi uwagę co piszę. Po wizycie w szkole opowiedziałeś mi dalsze historie z bogatego życiorysu przyjaciela Staszka, ale mówić i pisać nie zakazałeś.

    Zresztą wezwany byłeś i wtedy, gdy z dumą oświadczyłam; "A ja to mam kuzyna w kryminale". "Ale Magda ma fantazję, taka rodzina i kryminalista (...)" - powiedziała moja nauczycielka. A ty na to: "To nie kryminalista, ale wspaniały młody człowiek walczący o wolność słowa. Lubiłeś i podziwiałeś Andrzeja nie tylko za bezkompromisowość w sprawach istotnych, ale i za jego wiedzę. Obaj byliście nieznośni, gdy na rodzinnych spotkaniach siadaliście koło siebie i nic oprócz wzajemnych rozmów dla was nie istniało. Ceniłeś sobie wizyty Andrzeja, który często odwiedzał Cię w chorobie. Podobnie jak odwiedziny dr Depowskiej, doc. Skoczenia, siostry Baśki, dr. Wyszkowskiego czy prof. Chłapa.

    Raz poszedłeś do szkoły z ostrą reprymendą. Opowiadałam Ci, jak bardzo Danka Cyganka płacze, bo pani się z niej naśmiewa i mówi, że matka to sprząta g... na ulicy. Rozmowa musiała być bardzo stanowcza. Po niej na lekcji wychowawczej pani nauczycielka zaczęła mówić nam o zawodach, o tym, że każdy trzeba szanować, że liczy się człowiek. A potem skierowała do mnie uwagę, bym powiedziała Tobie co było tematem lekcji. W sytuacjach, które uważałeś za niesprawiedliwe bądź okrutne, byłeś stanowczy! Wiele lat minęło, zanim przyznałeś się że zagroziłeś wychowawczyni, że jeżeli nie zmieni stosunku do mniejszości narodowych, zrobisz wszystko by przestała uczyć. Nie znosiłeś ostracyzmu.

    I tak odwiedzałeś w domu sąsiada - byłego pracownika UB, który w socjalizmie sporo narozrabiał, by w chorobie wspierać go. Przebaczyłeś swojej doktorantce, która z ramienia partii zawnioskowała, żeś nie pro..., więc profesura Ci się nie należy. Odwiedzałeś ją w chorobie, a nawet przemówiłeś na jej pogrzebie, bo to dobry lekarz, sporo zrobiła dla dzieci chorych... a reszta to historia...

    A zdobywanie leków do kliniki? Zanudzałeś ministerstwo, kościół, partię - kogo się dało byle leki były... Z radością przyjąłeś namiary na kontakty we Francji i w Stanach. Przyjeżdżały duże transporty, a mama miała bojowe zadanie, by przyjeżdżających ugościć. Kupowała mięsiwa u zaprzyjaźnionych kobiet (czas kartek), piekła i na wasz koszt organizowała wspaniałe przyjęcia. Pamiętam święta Bożego Narodzenia - telefon ze szpitala dojechał transport.

    "Przetrzepali ich" na granicy, są bardzo zmęczeni - rozładować transport mogą (leki, sprzęt i zabawki dla dzieci) tylko w Twojej obecności. Jedziesz do szpitala z mieszanymi uczuciami - szkoda ci czasu świątecznego, ale też nie bez satysfakcji zaufania jakim cię darzą. I rzeczywiście widnieje napis: "Otwierać tylko przy Armacie" - co kwitujesz - "bo bojowe nazwisko". Tworzycie komisję z dyżurujących, cieszycie się - na dłuższy czas leków wystarczy. Albo Święta Wielkanocne - tuż przed telefon od bardzo sympatycznego anestezjologa z Francji: "Przyjeżdżamy do Krakowa, chcemy zobaczyć Wielkanoc w Polsce - całą rodziną i z psem". Mama złości się, gdyż z wrażenia nie spytałeś ile też osób będziemy gościć.

    Na śniadanie wielkanocne przybywa małżeństwo z 5-ką uroczych dzieciaków - tyle że chowanych bezstresowo. By ich okiełzać jedziemy do lasu, co kończy się mamy palpitacjami serca - dzieciaki weszły na najwyższe drzewa. Nie chcą z nich zejść. Zachwyceni Polską, polskim jedzeniem przy pożegnaniu mówią, że chcą jeszcze zobaczyć Wigilie - wiele słyszeli o jej wyjątkowości. Stan wojenny uniemożliwia im przyjazd. Któregoś dnia dowiadujesz się, że przybędzie do Krakowa znany onkolog z Nowego Jorku i chce się spotkać. Zatrzymuje się ze swoją partnerką w hotelu Forum. Zapraszacie ich z mamą na kolację do domu. Nie wiem co ci strzeliło do głowy, by pojechać po nich swoim maluchem. Mama zostaje - dokańcza przygotowania - my jedziemy. Zatrzymujesz się - a jakże na zakazie - przed wejściem do hotelu.

    Portierowi, który zwraca ci uwagę - odpalasz: "Panie to misja specjalna, będziemy wieźć bardzo zasłużonego człowieka, a ja jestem słabym kierowcą". "A prawko pan masz?". "Ooo tak i to sporo lat..." Po telefonie do pokoju hotelowego w holu Forum poznaję dziwną parę. On ogromny facet i wszerz i wzdłuż, uśmiechnięty od ucha do ucha, ona piękna, filigranowa mulatka o bardzo dyskretnym uśmiechu. Pokazujesz im swojego "cabrioletta" i zaczyna się... Każda próba wejścia do auta przez naszego gościa kończy się niepowodzeniem. Gość albo głowę i tułów ma w maluchu, albo nogi. Stajesz się coraz bardziej niecierpliwy, a ja dostaję napadu śmiechu nie do opanowania. Na nic zdają się twoje karcące spojrzenia, na nic stwierdzenie "Zgłupiałaś pomóż do diabła.” Wreszcie sukces nasz gość usadowiony!

    Ma poczucie humoru, ale dyskretnie sprawdza czy głowa nie poraniona. Powtarza stale - ekscytujące, a ja co słyszę tą ekscytację wybucham śmiechem. To tak, jakbyśmy słonia wsadzili do karafki! Ponieważ miałeś swoje sprawdzone trasy, przeto wieziesz gości o wiele dalszą drogą. A oni dostali w hotelu mapę Krakowa i nagle dochodzą do wniosku, że ona musi być niepełna, nie zdawali sobie sprawy, że nasze miasto jest tak rozległe. Dojeżdżamy wspaniała kolacja, wypieki mamy podlewane alkoholem. Późnym wieczorem odwozisz gości do hotelu, tym razem wsadzenie gościa - trochę na rauszu - było jeszcze trudniejsze. Przesuwasz siedzenie w maluchu i w pozycji pół leżącej wywozisz do hotelu.

    Piszecie do siebie kartki z życzeniami, wysyłacie prace naukowe. Gdy wybuchł stan wojenny otrzymujesz drogą nieformalną list; "(...) Jesteśmy z Wami Polakami na dobre i na złe. Na zawsze pamiętamy Waszą gościnność i serce. Pamiętajcie nasz dom dla was i waszych bliskich jest waszym domem". Wzruszyły Cię te słowa, podobnie, jak kartka od przyjaciela Staszka ze Szwecji; "(...) Jurku, Tereso, Magdo - piszcie proszę czy nie potrzebujecie pomocy. Przeżywam to, co dzieje się w mojej Ojczyźnie - wasz Staszek".

    A wizyta państwa Bushów? Przybyli do Instytutu, bo szpital zbudowany staraniem Polonii amerykańskiej był szpitalem flagowym. Wybierają oddział onkologii dziecięcej zapewne przez osobiste przeżycia - ich dziecko zmarło na nowotwór. Prezydent dowiaduje się, iż jest chłopiec, który bardzo chciał go poznać, ale jego stan zdrowia uniemożliwia opuszczenie sali chorych. Idziecie do chłopaka, a prezydent pragnąc zostawić mu jakiś upominek przekazuje mu zapinkę z koszuli. Widzisz, jak ten, który jest prezydentem mocarstwa nie może pohamować wzruszenia żegnając pacjenta. Wieczorem planowana uroczysta kolacja z pp Bushami w kopalni soli w Wieliczce. Jedziecie z mamą, przy wejściu do windy wzmożone środki bezpieczeństwa. Zostajesz zatrzymany - włącza się alarm, gdy przekraczasz próg windy. Mama w zdenerwowaniu pyta: "Jerzyku, a coś ty wziął, a nie mówiłam, że tak będzie?" Te słowa jeszcze bardziej wzmagają czujność ochrony. Wreszcie eureka - to opakowanie z papierosów - a więc jednak nie terrorysta.

    Pamiętamy oboje, jak cieszyłeś się, gdy prof. Janina Bogusławska-Jaworska postanowiła utworzyć oddział hematologiczny we Wrocławiu i nie kończące się wasze dyskusje, przekomarzania, wsparcie jakiego udzielałeś. A potem Jej przyjazd do Krakowa na uroczystość Twego przejścia na emeryturę - już bardzo słabej, schorowanej, dzielnej kobiety i laudacja na Twój temat przez nią wygłoszona, którą cynicznie skomentowałeś: "Oj Jaśka pochrzaniło Ci się, to nie beatyfikacja". I wspaniałą postawę prof. Chybickiej (następczyni), która na oddziale utworzonym przez ciotkę zapewniła jej opiekę na czas umierania.

    I wspaniały zespół ludzi, których zainspirowałeś, by zorganizować pobyt lekarzy z Ukrainy na przeszkolenie. Podczas opracowywania wyników leczenia ze świata z przerażeniem zauważyłeś ogromne dysproporcje w dostępie do wiedzy onkologicznej.

    Starałeś się być tolerancyjnym. Nigdy nie pogodziłeś się - na szczęście z rzadkimi - rodzicami chorych dzieci, którzy w chorobie je porzucali. Obraz dziecka przez szpitalne okno oczekującego odwiedzających lub jego pytania - Czy mamusia przyjedzie? - były niezwykle trudne do zaakceptowania. Wpadłeś na drakoński pomysł. Do dyrektora zakładu pracy matki lub ojca pacjenta, oraz do księdza proboszcza pisałeś listy. Informowałeś w nich, że każdego dnia można odwiedzać pacjenta - czas wizyt jest nieograniczony i prosisz o przekazanie tej informacji. Bez komentarzy - każdy rozumiał jaka jest przyczyna tej korespondencji. Zdarzało się, iż po wymuszonym przyjedzie obrywało Ci się: "Bo pan nam wstydu narobił (...)". "Eee - mówiłeś - ja tylko myślałem, że nie wiecie, że dziecko w szpitalu wolno odwiedzać."

    Po nagłej śmierci mamy (grudzień 2014) proponujesz, aby nie być dla mnie ciężarem, że pójściesz do Domu Starców lub Hospicjum. To tak, jakbyś przekreślił swoje nauki życiowe - przyjęliście z mamą do małego mieszkania dziadków, babcię, z ogromnym zaangażowaniem zajmowałeś się starym schorowanym prof. Mikułowskim - o Mistrzu trzeba pamiętać. Uważałeś, że człowiek ma prawo odejść w swoim domu.

    Odbyliśmy trudną rozmowę, w której nie zaczarowywaliśmy rzeczywistości. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że czas masz policzony. I zgodziłeś się wtedy, by zamiast kwiatów na Twój grób życzliwi zasili konto Stowarzyszenia Krakowski Komitet Zwalczania Raka. I to zapamiętam, że jesteś ze mnie dumny... że kochasz ..

    I o wnukach, które kochałeś bezgranicznie i jak bardzo chcesz, by były szczęśliwe...

    Twój stan zdrowia pogarszał się - przyzwyczaiłeś nas do odejść i... nagłych powrotów do żywych.

    Cieszyłeś się każdymi odwiedzinami, one zmniejszały poczucie pustki i osamotnienia. Żegnałeś mnie zawsze pytaniem czy jutro przyjadę.

    Szczególnie ważne były - zresztą nader częste - odwiedziny księdza Lucjana Szczepaniaka, którego w sercu przysposobiłeś, a okazał się dla Ciebie najlepszym synem.

    Wiesz nasuwają się wspomnienia - nie jestem jeszcze gotowa by rozmawiać z Tobą jak nakazuje okrutna prawda. Nie ma Cię!

    Ale po raz ostatni zróbmy coś razem - więc dziękujemy wszystkim, którzy przybyli na ostatnie z Tobą pożegnanie. I tym którzy byli z Tobą w chorobie... I jeszcze chcę Ci powiedzieć, że odebrałam telefon z Ukrainy (skąd dowiedzieli się o Twej śmierci nie wiem) informujący, że w Cerkwi lwowskiej odbędą się modły: "Bydymy modlic sie za waszego tata". Przyjaciele Stowarzyszenia Żydzi poinformowali o modłach w Synagodze. Więc kończmy tę rozmowę...

    Głęboko wierzę, że spełniłeś przesłanie swego Ojca: "Życie przeżyłeś godnie". Jestem dumna, że los dał mi być Twoją córką...

    Spoczywaj w pokoju. Żegnaj TATKU.

    Magda

    "Dziennik Polski", 3.08.2015


Strona główna